Winnetou. Karol May. Читать онлайн. Newlib. NEWLIB.NET

Автор: Karol May
Издательство: OSDW Azymut
Серия:
Жанр произведения: Книги для детей: прочее
Год издания: 0
isbn: 978-83-7791-739-8
Скачать книгу
nie mogę jej odmówić. Wtedy dopiero, kiedy oko moje nie będzie już widziało tych trupów, rozstrzygnie się, czy Missisipi i wszystkie jej dopływy poniosą krew białych i czerwonych narodów do morza. Powiedziałem. Howgh!

      Uścisnąłem młodemu wodzowi rękę z wdzięcznością.

      – Niechaj brat mój opowie mi krótko, jak się to stało, że tutaj przyszedł.

      Kiedy chodziło o sprawy czysto rzeczowe, był spokojny jak zwykle. Opowiedziałem mu to, czego żądał.

      – Teraz niech się brat mój zastanowi, jak schwytać Santera.

      – Czy to zadanie mnie przypadnie w udziale?

      – Tak. Ja nie mogę opuścić zmarłych aż do pogrzebu. Old Shatterhand na pewno znajdzie ślad zbiega.

      – Spodziewam się, ale na mozolnym szukaniu upłynie dużo czasu.

      – Nie. Śladu szukać nie trzeba, gdyż poprowadzi on niewątpliwie do koni morderców. Tam gdzie nocował ze swymi ludźmi, będzie z pewnością trawa i Old Shatterhand bez trudu pozna, dokąd się zwrócił. Potem weźmie mój brat dziesięciu wojowników i ruszy z nimi, aby go pojmać. Pozostałych dwudziestu wojowników przyśle do mnie, żeby wraz ze mną rozpoczęli pieśni żałobne.

      – Niech się tak stanie. Mam nadzieję, że nie zawiodę zaufania, które mój czerwony brat we mnie pokłada.

      – Wiem, że Old Shatterhand postąpi tak, jak gdybym ja sam był na jego miejscu. Howgh!

      Uścisnąłem serdecznie podaną mi przez Winnetou rękę, pochyliłem się raz jeszcze nad twarzami obojga zmarłych i odszedłem. Na skraju polany odwróciłem się. Zobaczyłem, jak Winnetou przykrywał ich głowy, i usłyszałem jego ciche jęki, którymi Indianie zwykle rozpoczynają pieśni za umarłych. O, jakże mnie to strasznie bolało! Ale musiałem działać, ruszyłem więc czym prędzej tą samą drogą, którą tu przybyłem.

      Początkowo zdawało mi się, że spełnią się przewidywania Winnetou, ale gdy doszedłem do przełęczy, obudziły się we mnie wątpliwości.

      Santer musiał myśleć przede wszystkim o tym, żeby jak najszybciej uciec. Wszak uciekał tą samą drogą, którą ja tu przybyłem, musiał więc spostrzec mojego konia.

      Ta myśl dodała mi skrzydeł. Zbiegłem z góry. Łatwo sobie wyobrazić, jaka mnie wściekłość opanowała, kiedy nie zobaczyłem szkapy. Zatrzymałem się tylko na chwilę, a potem poleciałem raczej, niż pobiegłem, przez parów. Znalazłszy się w dolinie przystanąłem, by zbadać trop. Ale tu spotkało mnie zupełne rozczarowanie. Szukałem i badałem, natężałem oczy i umysł, ale nadaremnie. Santer tędy nie przejeżdżał. Stałem więc, nie wiedząc, co począć. Postanowiłem w końcu pospieszyć do naszego obozu po pomoc.

      Tak też zrobiłem. Biegłem tak długo i szybko jak nigdy dotąd, lecz wytrzymałem, ponieważ nauczyłem się od Winnetou, jak się zachowywać w biegu, by nie stracić tchu i nie zmęczyć się za prędko. Należy mianowicie opierać cały ciężar ciała zawsze tylko na jednej nodze, a w razie znużenia przenosić go na drugą. W ten sposób można bez wielkiego natężenia kłusować godzinami. Trzeba tylko mieć silne płuca.

      Zwróciłem się najpierw ku obozowisku Santera. Wszystkie trzy konie stały w zaroślach. Odwiązałem je, dosiadłem jednego, a resztę wziąłem za cugle i pojechałem do naszego obozu. Dawno minęło już południe, kiedy zobaczyłem Sama.

      – Gdzie się włóczycie, sir? – zawołał. – Spóźniliście się na jedzenie, a ja… – zająknął się, przypatrzył się koniom zdumionym wzrokiem i mówił dalej: – Do stu piorunów! Poszliście piechotą, a wracacie konno…

      – Cicho, kochany Samie! – przerwałem mu. – Stała się rzecz bardzo ważna i smutna. Musimy stąd natychmiast wyruszyć.

      Zwołałem Apaczów i zawiadomiłem ich o śmierci Inczu-czuny i jego córki. Po moich słowach zapanowało głębokie milczenie, gdyż wieść, którą przyniosłem, wydała się zbyt okropna, wprost nie do wiary. Przedstawiłem im więc dokładniej wypadki.

      Rozległo się wycie, słyszalne na kilka mil dokoła. Dopiero po pewnym czasie zdołałem przekrzyczeć ich wrzaski.

      – Niechaj milczą wojownicy Apaczów! – nakazałem. – Wyciem nic nie wskóracie. Wyruszamy, aby schwytać mordercę!

      – Tak, wyruszamy! – zawołali przyskakując do koni.

      Wyznaczyłem dziesięciu Apaczów, którzy ucieszyli się moim wyborem, gdyż woleli ścigać mordercę niż śpiewać przy zwłokach pieśni żałobne. Pozostałych pouczyłem, którędy dostaną się najprędzej do Winnetou, i wyprawiłem ich w drogę.

      Wkrótce potem dziesięciu moich Indian wyruszyło na zachód, dokoła gór, a my czterej biali mieliśmy się udać na wschód. Liczyłem na to, że Santer objedzie góry i wyjedzie na otwartą prerię porośniętą trawą. A więc zostawi ślad.

      Daliśmy koniom ostrogi i popędziliśmy, mając złowrogie góry ciągle po lewej ręce. Trzymaliśmy się oczywiście zawsze miękkiego gruntu, gdzie Santer, jeśli był tam istotnie, musiał zostawić jakiś ślad. Patrzyliśmy przy tym nieustannie na ziemię, gdyż im prędzej jechaliśmy, tym bardziej musieliśmy uważać, by nie przegapić tropu. Tak przeszła godzina, potem jeszcze pół godziny. Okrążyliśmy już prawie góry, kiedy zauważyliśmy ciemny pas biegnący przez trawę tuż przed nami. Był to trop jeźdźca. Zsiedliśmy z koni, aby dokładnie zbadać odciski kopyt. Zgodziliśmy się na to, że ślad Santera pochodzi mniej więcej sprzed dwu godzin. Ruszylibyśmy za nim natychmiast, lecz musieliśmy zaczekać na Apaczów, co trwało niestety trzy kwadranse.

      Do wieczora brakowało zaledwie dwóch godzin. Po zapadnięciu nocy będziemy musieli przerwać pogoń aż do następnego dnia – nie moglibyśmy jechać, nie widząc śladów.

      Należało natomiast przypuszczać, że Santer skorzysta z wieczora i nocy, aby się jak najbardziej oddalić. Czekała nas więc nazajutrz ostra jazda, tym cięższa, że utrudniona odczytywaniem śladów, gdy tymczasem ścigany miał zupełną swobodę ruchów.

      Wzgórza, nazwane przez Winnetou i jego ojca Górą Nuggetów, zniknęły wkrótce za nami, ustępując miejsca płaskiej prerii, pokrytej krzewami, a potem trawą.

      O zmierzchu zsiedliśmy z koni i ruszyliśmy za tropem piechotą, ponieważ w ten sposób widzieliśmy go dokładniej. Tak szliśmy dopóty, dopóki nie straciliśmy go zupełnie z oczu. Zatrzymaliśmy się na szczęście w miejscu, gdzie było trochę zieleni. Konie puściliśmy na paszę i otuliwszy się kocami, ułożyliśmy się do snu.

      Noc była bardzo chłodna. Zauważyłem, że towarzysze budzili się z tego powodu kilkakrotnie. Ja i bez zimna nie mógłbym zasnąć. Gwałtowna śmierć Inczu-czuny i jego córki spędzała mi sen z powiek, a ilekroć zamknąłem oczy, widziałem oboje leżących w kałuży krwi i słyszałem ostatnie słowa Nszo-czi. Wyrzucałem sobie, że nie okazywałem jej więcej serdeczności i że w owej rozmowie z jej ojcem nie wyraziłem się inaczej. Wydawało mi się, jak gdybym wpędził ją tym w objęcia śmierci.

      Nad ranem zrobiło się jeszcze zimniej. Wstałem i zacząłem chodzić, aby się rozgrzać.

      Z powodu zimna pobudzili się wszyscy przed świtem. Skoro tylko można było rozpoznać ślady, pojechaliśmy dalej. Konie dobrze wypoczęły, a że w nocy trochę przeziębły, więc rwały dzielnie naprzód, ponieważ bieg je rozgrzewał.

      Około dwunastej trop, wiodący dotychczas w kierunku wschodnim, skręcił trochę ku południowi. Ujrzawszy to, Sam Hawkens przybrał frasobliwą minę. Gdy go zapytałem o przyczynę, rzekł:

      – Jeśli jest tak, jak przypuszczam, to trud nasz będzie daremny. To lis. Jedzie prawdopodobnie do Kiowów.

      – Tego