Winnetou. Karol May. Читать онлайн. Newlib. NEWLIB.NET

Автор: Karol May
Издательство: OSDW Azymut
Серия:
Жанр произведения: Книги для детей: прочее
Год издания: 0
isbn: 978-83-7791-739-8
Скачать книгу
spróbowali na nim swojego noża, dopóki żył. Teraz za późno. Nie trudźcie się!

      – Co? – wybuchnął. – Może mi przeszkodzicie w wykrojeniu pieczeni? Jakim prawem?

      – Wielkim i niezaprzeczonym. Ja przecież powaliłem tego niedźwiedzia.

      – To nieprawda. Nie będziecie chyba twierdzili, że greenhorn zabił nożem szarego niedźwiedzia. Myśmy strzelili do niego kilka razy, gdyśmy go ujrzeli. Niedźwiedź jest nasz i zrobimy z nim, co nam się tylko spodoba. Zrozumiano?

      Chciał rzeczywiście zabrać się już do roboty, lecz go przestrzegłem:

      – Odstąpcie natychmiast, Mr. Rattler, bo nauczę was zważać na moje słowa! Pamiętajcie!

      Gdy mimo to wbił nóż w futro niedźwiedzia, pochwyciłem go, tak jak klęczał, rękami za biodra i cisnąłem o najbliższe drzewo. W tej chwili gniewu było mi zupełnie obojętne, czy sobie przy tym co połamie, czy nie. Kiedy jeszcze leciał, wyrwałem drugi nabity rewolwer zza pasa, aby się obronić, gdyby się na mnie chciał rzucić.

      Rattler podniósł się, spojrzał na mnie z wściekłością, dobył noża i zawołał:

      – Odpokutujecie jeszcze za to!

      W tej krytycznej chwili zabrzmiał jakiś głos:

      – Czyście poszaleli! Jaki może być słuszny powód do tego, żeby biali ludzie skręcali sobie wzajemnie karki! Stójcie!

      Spojrzeliśmy w stronę, skąd doleciał nas głos, i ujrzeliśmy człowieka wychodzącego zza drzewa. Był mały, chudy i garbaty, ubrany prawie jak czerwonoskóry. Spojrzenie miał bardzo inteligentne i mimo ułomnej postaci nie wywoływał wrażenia śmiesznego. Zresztą tylko ludzie ordynarni chyba natrząsają się z niezawinionego kalectwa.

      Do tego rodzaju ludzi należał Rattler, gdyż ujrzawszy przybysza zawołał:

      – Halo, cóż to za karzeł i dziwoląg! Czy tu na pięknym Zachodzie bywają tacy ludzie?

      Obcy zmierzył go spojrzeniem od stóp do głów i odrzekł spokojnie, tonem pełnym wyższości:

      – Dziękujcie Bogu, że was obdarzył zdrowym ciałem. Zresztą ciało nie odgrywa w człowieku najważniejszej roli, dużo zależy także od serca i ducha, a co do tego, nie obawiam się porównania z wami.

      Zrobił pogardliwy ruch ręką i zwrócił się do mnie:

      – To jest ten niedźwiedź, którego chcieliśmy upolować! Wczoraj znaleźliśmy jego trop i szliśmy za nim uparcie polem i gąszczem, aż teraz, kiedy wreszcie doszliśmy na miejsce, rzecz już skończona. Szkoda!

      – Mówicie w liczbie mnogiej, sir; nie jesteście sami?

      – Nie, są ze mną jeszcze dwaj dżentelmeni. Przedstawię ich wam, skoro się dowiem, kto wy jesteście. W tej okolicy nigdy dość ostrożności, napotyka się tu więcej złych ludzi niż dobrych.

      – Jesteśmy surwejorami, sir – objaśniłem. – Jeden starszy inżynier, czterej surwejorzy, trzej przewodnicy i dwunastu westmanów dla naszej obrony.

      – Hm, co do tego, to wydajecie mi się człowiekiem, który nie potrzebuje obrony. Czy przybyliście tu służbowo?

      – Tak.

      – A co odmierzacie?

      – Tor kolei, który będzie tędy przechodził.

      – Więc zakupiliście te terytoria?

      Przy tym pytaniu wzrok jego stał się kłujący, a oblicze mu spoważniało. Miał widocznie powód do tych pytań, toteż odrzekłem:

      – Polecono mi wziąć udział w pomiarach, wykonuję je, nie troszcząc się o resztę.

      – Hm, tak! Sądzę jednak, że wiadomo wam, co należy o tym sądzić. Teren, na którym się znajdujecie, jest własnością Indian, a mianowicie Apaczów z plemienia Mescalerów. Twierdzę stanowczo, że nie sprzedali oni tego kraju ani też nie odstąpili go nikomu w żaden inny sposób.

      – Co was to obchodzi – zawołał do niego Rattler. – Nie zaprzątajcie sobie głowy cudzymi sprawami!

      – Ja też to i czynię, sir, ponieważ jestem Apaczem, i do tego Mescalero. Nazywają mnie Kleki-petra.

      To znaczy w języku Apaczów, których dialektu jeszcze wówczas nie znałem, tyle co „biały ojciec”. Rattler słyszał już widocznie to imię, gdyż postąpił krok naprzód z gestem pełnym zarówno ironii, jak zdumienia, i powiedział:

      – Ach, Kleki-petra, słynny bakałarz Apaczów!

      – A teraz, skoro już wiem, kim jesteście i co tu robicie, mogę przedstawić wam moich towarzyszy.

      Krzyknął jakieś indiańskie słowo w kierunku lasu, na co ukazały się dwie, nadzwyczaj zajmujące, postacie i z godnością przybliżyły się ku nam. Byli to Indianie i jak to na pierwszy rzut oka wywnioskowałem: ojciec i syn.

      Starszy był nieco więcej niż średniego wzrostu, ale bardzo silnie zbudowany. Z postawy jego biła szlachetność, a ruchy świadczyły o wielkiej fizycznej zręczności. Twarz miał typowo indiańską, choć o rysach nie tak ostrych i wyrazistych, jak to zwykle bywa u czerwonoskórych. Na głowie nie nosił żadnego okrycia, ciemne włosy opadały mu na ramiona. Ubranie składało się z mokasynów, opatrzonych frędzlami spodni i skórzanej bluzy myśliwskiej. Wszystko to bardzo proste i sporządzone nadzwyczaj trwale. Zza pasa wystawał nóż oraz zwieszało się kilka torebek z nieodzownymi dla westmana drobiazgami. Na szyi zauważyłem woreczek z „lekami” i fajkę pokoju z główką toczoną ze świętej gliny. W ręku trzymał dwururkę, której części drewniane obite były srebrnymi gwoździami. Tą strzelbą, zwaną później strzelbą srebrną, miał się wsławić syn jego Winnetou.

      Strój młodszego różnił się od stroju starszego tylko zgrabniejszym wykonaniem. Głowę miał też odkrytą, długie włosy opadały mu na plecy. Rysy jego twarzy, jasnobrunatnej, z lekkim odcieniem brązu, odznaczały się jeszcze większą szlachetnością niż rysy ojca. Jak się wówczas domyśliłem, a później dowiedziałem, był w tym samym wieku co ja. Zrobił na mnie na pierwszy rzut oka głębokie wrażenie. Czułem, że musi być dobrym człowiekiem i posiadać nadzwyczajne zdolności. Przyjrzeliśmy się sobie długim i badawczym spojrzeniem, a mnie się wydało, że w jego oczach zamigotało na krótką chwilę przyjazne światło.

      – Oto moi towarzysze i przyjaciele – rzekł Kleki-petra, wskazując najpierw na ojca, a potem na syna. – To Inczu-czuna16, wielki wódz Mescalerów, uznany także za przywódcę innych plemion Apaczów. Tu zaś stoi syn jego Winnetou, który pomimo młodego wieku dokonał już więcej dzielnych czynów niż dziesięciu starych wojowników przez całe życie. Imię jego głośne będzie kiedyś i sławne, jak daleko sięgają sawanny i Góry Skaliste.

      Brzmiało to trochę przesadnie, ale jak się później przekonałem, nie powiedział za wiele. Rattler zaśmiał się szyderczo i zawołał:

      – Ten młokos miałby popełnić takie czyny? Już my to znamy. Wszyscy czerwonoskórzy kradną i grabią.

      Była to ciężka obelga. Trzej obcy udali jednak, że jej nie słyszeli. Przystąpili do niedźwiedzia i jęli mu się przypatrywać.

      – Zginął od pchnięć zadanych nożem, a nie od kul – rzekł Kleki-petra, zwracając się do mnie.

      – To się okaże – powiedział Rattler. – Co taki garbaty bakałarz rozumie się na polowaniu na niedźwiedzie? Gdy zdejmiemy skórę z niedźwiedzia, zobaczymy, która rana była śmiertelna. Nie dam się oszukać greenhornowi.

      Na to pochylił się także nad niedźwiedziem Winnetou, dotknął krwawych miejsc


<p>16</p>

I n c z u-c z u n a  (ind.) – Dobre Słońce.