Zbyszko wychylił się zza drzewa, napiął znów kuszę i zbliżył się gotów do strzału ku leżącemu bykowi, którego zadnie[774] nogi kopały jeszcze ziemię.
Lecz popatrzywszy chwilę, zawrócił spokojnie do orszaku i z daleka począł wołać:
— Tak dostał, aże gnojem popuścił!
— A niechże cię! — ozwał się podjeżdżając Zych — od jednej strzały!
— Ba, blisko było, a to przecie okrutny pęd. Obaczcie: nie tylko żeleźce, ale i brzechwa[775] całkiem mu się schowała pod łopatką.
— Myśliwcy muszą być już blisko; pewnikiem ci go zabiorą.
— Nie dam! — odpowiedział Zbyszko — na drodze zabit, a droga niczyja.
— A jeśli to opat poluje?
— A, jeśli opat, to niech go bierze.
Tymczasem z lasu wychyliły się naprzód psy, których było kilkanaście. Ujrzawszy zwierza, rzuciły się na niego ze strasznym harmidrem, zbiły się na nim w kupę i niebawem poczęły się między sobą gryźć.
— Zaraz będą i myśliwi — rzekł Zych. — Ot patrz! już są, jeno dalej przed nami wypadli i nie widzą jeszcze zwierza. Hop! hop! bywajcie tu, bywajcie!... leży! leży!...
Lecz nagle umilkł, przysłonił oczy ręką, a po chwili ozwał się:
— Dla Boga! coże to jest? Czym oślepł, czy mi się zdaje...
— Jeden na wronym[776] koniu na przedzie — rzekł Zbyszko.
Lecz Zych zawołał nagle:
— Miły Jezu! dyć[777] to chyba Jagienka!
I naraz począł krzyczeć:
— Jagna! Jagna!...
Po czym ruszył naprzód, ale nim zdążył puścić w cwał podjezdka[778], Zbyszko ujrzał najdziwniejsze w świecie widowisko: Oto na chybkim srokaczu[779] sadziła ku nim, siedząc po męsku dziewczyna z kuszą w ręku i z oszczepem na plecach. W rozpuszczone od pędu włosy powszczepiały jej się chmielowe szyszki; twarz miała rumianą jak zorza, na piersiach rozchełstaną koszulinę, a na koszuli serdak wełną do góry. Dopadłszy, osadziła na miejscu konia; przez chwilę na twarzy jej odbijało się niedowierzanie, zdumienie, radość — na koniec jednak nie mogąc świadectwom oczu i uszu zaprzeczyć, poczęła krzyczeć cienkim, nieco jeszcze dziecinnym głosem:
— Tatulo! tatuś najmilejsi!
I w mgnieniu oka zsunęła się z konia, a gdy Zych zeskoczył także dla powitania jej na ziemię, rzuciła mu się na szyję. Przez długi czas Zbyszko słyszał tylko odgłos pocałunków i dwa wyrazy: „Tatulo! Jagula! Tatulo! Jagula!” — powtarzane w radosnym upojeniu.
Nadjechały oba poczty, nadjechał na wozie Maćko, a oni jeszcze powtarzali: „Tatulo! Jagula!”, i jeszcze się obejmowali za szyję. Aż gdy wreszcie mieli już do sytu powitań i okrzyków, poczęła go Jagienka wypytywać:
— To z wojny wracacie? Zdrowiście aby?
— Z wojny. Co nie mam być zdrów! A ty? A młodsze chłopaki? Myślę, że zdrowe? — tak? Bo inaczej nie latałabyś po lesie. Ale coże ty tu robisz najlepszego, dziewczyno?
— Przecie widzicie: poluję — odpowiedziała śmiejąc się Jagienka.
— W cudzych lasach?
— Opat dał mi pozwoleństwo[780]. Jeszcze przysłał pachołków do tego uczonych i psy.
Tu zwróciła się do swej czeladzi[781]:
— A odpędzić mi ta psy, bo skórę podrą!
Po czym do Zycha:
— Oj, też rada jestem, rada, że was widzę!... U nas wszystko dobrze.
— A jam to nierad? — odparł Zych. — Dajże jeszcze, dziewucho, pyska!
I poczęli się znów całować, a gdy skończyli, Jagna rzekła:
— Do domu okrutny szmat drogi... takeśmy się za oną bestią zagnali.
Chyba ze dwie mileśmy gnali, że już i konie ustawały. Ale tęgi żubr — widzieliście?... ma on ze trzy moje strzały w sobie, a od ostatniej musiał paść.
— Padł on od ostatniej, ale nie od twojej: ten to rycerzyk go ustrzelił.
Jagienka odgarnęła dłonią włosy, które się jej nasunęły na oczy, i spojrzała bystro, lubo[782] niezbyt życzliwie na Zbyszka.
— Wiesz, kto to jest? — spytał Zych.
— Nie wiem.
— Nie dziwota, żeś go nie poznała, bo wyrósł. Ale może starego Maćka z Bogdańca poznasz?
— Dla Boga! to Maćko z Bogdańca! — zawołała Jagienka.
I zbliżywszy się do woza, pocałowała Maćka w rękę.
— Toście wy?
— A ja. Jenom na wozie, bo mnie Niemcy postrzelili.
— Jakie Niemcy? przecie to z Tatary była wojna? Wiem ci ja to, bom się niemało tatula naprosiła, żeby mnie z sobą wziął.
— Była wojna z Tatary, ale my na niej nie byli, bośmy na Litwie przedtem wojowali i ja, i Zbyszko.
— A gdzie jest Zbyszko?
— Toś nie poznała, że to Zbyszko? — rzekł ze śmiechem Maćko.
— To jest Zbyszko? — zawołała dziewczyna spoglądając znów na młodego rycerza.
— A jakże!
— Dajże mu po znajomości gęby — zawołał wesoło Zych.
Jagienka zwróciła się żywo ku Zbyszkowi, lecz nagle cofnęła się i zakrywszy ręką oczy, rzekła:
— Kiedy się wstydam...
— My się przecie od małości znamy! — ozwał się Zbyszko.
— Aha! dobrze się znamy. Pamiętam ci ja, pamiętam. Z ośm roków[783] temu przyjechaliście do nas z Maćkiem i nieboszczka matula przynieśli nam orzechów z miodem. A wy, jak jeno starsi wyszli z izby, zaraz mnie pięścią w nos, a orzechy samiście zjedli!
— Nie uczyniłby on teraz tego! — rzekł Maćko. — U kniazia Witolda bywał, w Krakowie na zamku bywał i obyczaj dworski zna.
Lecz Jagience przyszło co innego do głowy, zwróciwszy się bowiem do Zbyszka, spytała:
— To wyście żubra zabili?
— Ja.
— Obejrzym, gdzie tkwi grot.
— Nie obaczycie, bo mu się całkiem pochował pod łopatką.
— Daj spokój, nie prawuj się