Pan Wołodyjowski. Henryk Sienkiewicz. Читать онлайн. Newlib. NEWLIB.NET

Автор: Henryk Sienkiewicz
Издательство: Public Domain
Серия:
Жанр произведения: Зарубежная классика
Год издания: 0
isbn:
Скачать книгу
target="_blank" rel="nofollow" href="#n_69" type="note">[69], ale szkoda jest i trudno mam ukryć waszmościom, że mi żal. Ze szkoły księcia Jeremiego to był żołnierz, przeciw każdemu nieprzyjacielowi wyborny, a już przeciw ordzie i hultajstwu niezrównany. Ledwie kilku jest takich w stepach zagończyków, jako to między Kozakami pan Piwo, a w kompucie pan Ruszczyc; ale i ci Wołodyjowskiego nie doszli.

      — Szczęście, że czasy jakoś spokojniejsze — odrzekł pan miecznik ciechanowiecki — i że pogaństwo wiernie traktatów podhajeckich dotrzymuje, wymożonych niezwyciężonym mieczem mojego dobrodzieja.

      Tu skłonił się miecznik panu Sobieskiemu, ów zaś uradował się w sercu z publicznej pochwały i odpowiedział:

      — W pierwszym rzędzie boska to dobroć pozwoliła mi się wonczas położyć na progu Rzeczypospolitej i nieprzyjaciela nieco pokąsać, a w drugim, dobrych żołnierzów na wszystko gotowa rezolucja. Że chan rad by traktatów dotrzymać, to wiem; ale w samym Krymie przeciw chanowi są zaburzenia, a białogrodzka orda wcale go nie słucha. Odebrałem właśnie wiadomość, że owo się tam na granicy mołdawskiej chmury zbierają i że zagony wejść mogą; kazałem też pilnie nasłuchiwać na szlakach, ale mi żołnierzy niesporo. Co gdzie przyrzucą, to w innym miejscu dziura się czyni. Zwłaszcza mi praktyków — znających ordzińskie sposoby — brak i przeto tak żałuję Wołodyjowskiego.

      Na to Zagłoba odjął od skroni pięści, którymi sobie głowę ściskał, i zakrzyknął:

      — Ależ on kamedułą nie zostanie, choćbym miał na Montem regium zajazd uczynić i siłą go odjąć! Dla Boga! Jutro zaraz do niego się udam. Przecie może mojej perswazji posłucha, a nie, to do księdza prymasa pójdę, do jenerała kamedułów! Choćbym też do Rzymu miał jechać — pojadę. Nie chcę ja chwale bożej ujmować, ale co z niego za kameduła, kiedy jemu i włosy na brodzie nie rosną. Tyle, co u mnie na pięści! Jak mi Bóg miły! On i mszy nie potrafi nigdy zaśpiewać, a jeśli i zaśpiewa, to szczury z klasztoru pouciekają, bo będą myślały, że koczur miauczy wesele odprawując. Waszmościowie, wybaczcie, że mówię, co żal na język przyniesie! Gdybym miał syna, to bym go tak nie miłował, jako tego chłopa miłowałem. Bóg z nim! Bóg z nim! Żeby choć bernardynem został, ale kamedułą! Nie może z tego nic być, jako żyw tu siedzę! Jutro zaraz do księdza prymasa zastukam, aby mi dał listy do przeora.

      — Ślubów przecie nie mógł jeszcze wykonać — wtrącił pan marszałek — ale go waszmość nie naglij, żeby się właśnie nie zaciął, a i z tym się trzeba rachować, czy się wola boska w jego intencji nie objawiła?

      — Wola boska? Wola boska nie przychodzi nagle, jako i stare przysłowie mówi, że co nagle, to po diable. Miałaby być wola boska, to bym był z dawna inklinację w nim dostrzegł, a on był nie ksiądz, jeno dragon. Gdyby pełnym rozumem władnąc, takowe postanowienie w spokoju i z rozmysłem uczynił, nic bym nie mówił; ale wola boska nie uderza na człeka w desperacji, jako właśnie raróg na cyrankę. Nie będę go naglił. Nim pójdę, dobrze pierwej sobie ułożę, co mu mam powiedzieć, aby się od razu nie zlisił; ale w Bogu nadzieja! Konfidował zawsze żołnierzysko więcej memu dowcipowi niż swemu; tuszę, że i teraz tak będzie, chyba że się całkiem odmienił.

      Rozdział V

      Nazajutrz, zaopatrzywszy się w listy księdza prymasa i ułożywszy cały plan z Hasslingiem, zadzwonił pan Zagłoba do furty klasztornej na Mons regius. Serce biło mu mocno na myśl, jak go przyjmie pan Wołodyjowski, i sam też, choć sobie ułożył z góry, co mu powie, poznał, że dużo zależało od przyjęcia, jakiego dozna. Tak myśląc pociągnął za dzwonek drugi raz, a gdy klucz zaskrzypiał w zamku i furta odchyliła się nieco, wpakował się w nią zaraz, trochę przemocą, i rzekł do zmieszanego młodego mniszka:

      — Wiem, że żeby wejść tutaj, osobną permisję[70] mieć trzeba, ale ja mam list od księdza arcybiskupa, któren zechciej, carissime frater[71], księdzu przeorowi oddać.

      — Stanie się wedle woli waszmości — odpowiedział furtian[72] skłoniwszy się na widok prymasowskiej pieczęci.

      To rzekłszy, pociągnął za rzemień wiszący u serca dzwonka i dwa razy uderzył, aby kogoś przywołać, bo sam nie miał prawa odejść od furty. Na on głos pojawił się drugi mnich i zabrawszy list, oddalił się z nim w milczeniu, pan Zagłoba zaś złożył na ławce zawinięcie, które miał ze sobą, po czym siadł sam i sapać począł mocno.

      — Frater — rzekł wreszcie — a jak dawno w zakonie?

      — Piąty rok — odrzekł furtian.

      — Proszę, taki młody, a już piąty rok! To już, choćby się chciało wyjść, za późno! A musiało się nieraz zatęsknić za światem, bo to, mosterdzieju, jednemu wojenka pachnie, drugiemu uczty, trzeciemu białogłowy...

      — Apage! — rzekł mniszek żegnając się pobożnie.

      — Jakże? Nie brała pokusa wyjść? — powtórzył Zagłoba.

      Lecz mniszek spojrzał z nieufnością na rozmawiającego tak dziwnie arcybiskupiego wysłańca i odrzekł:

      — Za kim się tu drzwi zamkną, ten już nie wychodzi.

      — To obaczym jeszcze! Co tam z panem Wołodyjowskim się dzieje? Zdrów?

      — Nie masz tu nikogo, co by się tak nazywał.

      — Brat Michał? — rzekł na próbę pan Zagłoba. — Dawny pułkownik dragoński, który tu wszedł niedawno?

      — Tego bratem Jerzym nazywamy, ale on dotąd ślubów nie wykonał i wykonać ich przed terminem nie może.

      — I pewno nie wykona, bo nie uwierzysz, frater, co to był za podwikarz[73]! Drugiego tak na białogłowską cnotę zawziętego nie znalazłbyś we wszystkich zako... chciałem powiedzieć: we wszystkich pułkach z całego komputu...

      — Mnie się tego słuchać nie godzi — odparł z coraz większym zdziwieniem i zgorszeniem mnich.

      — Słuchajże, frater. Nie wiem, gdzie u was moda przyjmować, ale jeśli tu, na tym miejscu, to radzęć, jak tu przyjdzie brat Jerzy, odejść lepiej, ot, do tej izby przy furcie, bo my tu o nader światowych rzeczach będziemy rozmawiali.

      — Ja i zaraz wolę odejść — rzekł mnich.

      Tymczasem pokazał się Wołodyjowski, czyli raczej brat Jerzy, ale Zagłoba nie poznał nadchodzącego, bo pan Michał zmienił się wielce.

      Naprzód, w długim białym habicie wydawał się wyższy niż w dragońskim kolecie; po wtóre, sterczące dawniej ku oczom wąsiki nosił teraz ku dołowi i brodę usiłował zapuścić, która tworzyła dwa żółte kosmyczki nie dłuższe nad pół palca; na koniec wychudł i wymizerniał bardzo, oczy jego straciły dawny blask i zbliżał się powoli, mając ręce ukryte na piersiach pod habitem i spuszczoną głowę.

      Zagłoba nie poznawszy go myślał, że to może sam przeor nadchodzi, więc podniósł się z ławy i zaczął mówić:

      — Laudetur[74]...

      Nagle spojrzał bliżej, ręce roztworzył i zakrzyknął:

      — Panie Michale! Panie Michale!

      Brat Jerzy dał się porwać w objęcia, coś na kształt łkania wstrząsnęło mu piersi, ale oczy jego pozostały suche. Zagłoba ściskał go długo, na koniec począł mówić:

      — Nie sam nad swoim nieszczęściem płakałeś. Płakałem ja, płakali Skrzetuscy i Kmicicowie. Wola boska! Zgódź


<p>70</p>

permisja (z łac.) — zgoda.

<p>71</p>

carissime frater (łac.) — najdroższy bracie.

<p>72</p>

furtian — odźwierny w klasztorze; zakonnik, którego zadaniem jest obsługiwanie furty klasztornej: pilnowanie kluczy do drzwi prowadzących do klasztoru, otwieranie i zamykanie ich, przyjmowanie gości itp.

<p>73</p>

podwikarz — kobieciarz; od starop. podwika: noszona przez kobiety biała płócienna chusta osłaniająca głowę i szyję a. młoda dziewczyna.

<p>74</p>

laudetur (łac.) — niech będzie pochwalony; formuła powitalna przyjęta w katolicyzmie.