Ściskali się tedy serdecznie, a chwilami jeden odsuwał drugiego, aby mu się lepiej przypatrzeć; na koniec Zagłoba rzekł:
— Wybaczaj waszmość, ale jeszcze nie mogę sobie przypomnieć...
— Hassling-Ketling!
— Dla Boga! Twarz wydała mi się znajomą, ale strój całkiem waćpana odmienił, bom cię dawniej w kolecie rajtarskim widywał. To już i po polsku chodzisz?
— Bom tę Rzeczpospolitą, która mnie tułacza pacholęciem jeszcze niemal będącego przygarnęła i dostatnim chlebem opatrzyła, za swoją matkę uznał i innej mieć nie chcę. Waćpan nie wiesz o tym, żem indygenat[58] po wojnie otrzymał?
— A to mi słodką nowinę zwiastujesz! Także ci się to poszczęściło?
— I w tym, i w czym innym, bom w Kurlandii, na samej granicy żmudzkiej, na człeka takiego samego nazwiska, jako jest moje, natrafił, któren mnie adoptował, do herbu przyjął i fortuną obdarzył. Mieszka on w Świętej, w Kurlandii, ale i z tej strony ma majętność Szkudy, którą mnie puścił.
— Szczęść ci Boże! Toś tedy wojnę porzucił?
— Niech się jeno jakakolwiek zdarzy, stawię się niezawodnie. Dlatego to i wioskę w dzierżawę oddałem, a tu czekam okazji.
— To mi kawalerska fantazja! Zupełnie jak ja, kiedym był młody, choć i dziś jeszcze wigor w kościach jest! Co tedy porabiasz w Warszawie?
— Posłuję na konwokację.
— Rany boskie! Toś już z kościami Polak!
Młody rycerz uśmiechnął się.
— I duszą, a to więcej!
— Żonatyś?
Ketling westchnął.
— Nie!
— Tego ci tylko brakuje. A wierę! Czekaj jeno! Zaliby ci dotąd dawny sentyment do Billewiczówny nie wyszedł z pamięci?
— Skoro waćpan o tym wiedziałeś, com moją sądził być tylko tajemnicą, to wiedz, że żaden nowy nie przyszedł...
— Daj spokój! Ona niedługo małego Kmicica światu przyrzuci. Daj sobie spokój! Coć za robota wzdychać, gdy kto inny w lepszej konfidencji z nią żyje. Powiemć prawdę, że to i śmieszno.
Ketling podniósł swe smutne oczy w górę.
— Rzekłem tylko, iż nowy sentyment nie przyszedł.
— Przyjdzie, nie bój się! Ożenim cię! Wiem to z własnej eksperiencji, że zbytnia stałość w amorach tylko zgryzot przyczynia. Żem to był swego czasu stały jako Troilus, siła delicyj, siła dobrych okazji poniechałem, a com się nagryzł!
— Daj Boże każdemu zachować tak jowialny humor, jako waszmość zachowałeś!
— Bom w modestii żył zawsze, przeto mi w kościach nie strzyka! Gdzie mieszkasz, zali znalazłeś gospodę?
— Mam dworek wygodny ku Mokotowu[59], który po wojnie już wybudowałem.
— Toś szczęśliwy; ja zaś od wczoraj na próżno po całym mieście jeżdżę!
— Dla Boga! Dobrodzieju! Jużże mi tego nie odmówisz, żebyś u mnie stanął; miejsca jest dosyć; prócz dworku oficyna i stajnia wygodna. Znajdzie się dla czeladzi i koni pomieszczenie.
— Toś mi z nieba spadł, jak mnie Bóg miły!
Ketling siadł na wasąg i ruszyli.
Po drodze opowiadał mu Zagłoba o nieszczęściu, jakie w pana Wołodyjowskiego ugodziło, a on ręce nad nim łamał, bo nic był dotąd nie wiedział.
— Tym to ostrzejszy grot i dla mnie — rzekł wreszcie — że może waszmość i nie wiesz, jaka między nami w ostatnich czasach przyjaźń powstała. Wszystkie późniejsze wojny w Prusiech, przy oblężeniu zamków, gdzie tylko były jeszcze szwedzkie załogi, odprawowaliśmy razem. Chodziliśmy i na Ukrainę, i na pana Lubomirskiego, i znów na Ukrainę, już po śmierci ruskiego wojewody, pod panem marszałkiem koronnym Sobieskim. Jedna kulbaka nam za poduszkę służyła, z jednej jadaliśmy misy; Kastorem i Polluksem nas zwano. I dopiero gdy on po pannę Borzobohatą na Żmudź jechał, nadeszła chwila separationis[60]; któż by się spodziewał, że najlepsze jego nadzieje tak prędko przeminą jako strzała na powietrzu?
— Nic stałego na tym padole płaczu nie masz — odpowiedział Zagłoba.
— Prócz przyjaźni statecznej... Trzeba będzie radzić i dowiadywać się, gdzie on teraz. Może od pana marszałka koronnego czegoś się dowiemy, który Wołodyjowskiego jak źrenicę oka miłuje. A nie, toć tu są posłowie ze wszystkich stron. Niepodobna, aby który o takim rycerzu nie słyszał. W czym będę mógł, w tym waszmości posłużę, lepiej jak gdyby o mnie samego chodziło.
Tak rozmawiając przybyli na koniec do Ketlingowego dworku, który dworem się być okazał. W środku były porządki wszelkie i niemało sprzętów kosztownych bądź kupionych, bądź ze zdobyczy pochodzących. Broni zwłaszcza wybór był znamienity. Ucieszył się pan Zagłoba na ten widok i rzekł:
— O! toż waćpan mógłbyś tu i dwadzieścia osób pomieścić. Szczęście to dla mnie, żem cię spotkał. Mogłem pana Antoniego Chrapowickiego gospodę zająć, bo to mój znajomy i przyjaciel. Ciągnęli mnie i Pacowie, którzy przeciw Radziwiłłom partyzantów szukają, ale u ciebie wolę.
— Słyszałem między posłami litewskimi — odrzekł Ketling — że ponieważ teraz na Litwę kolej przypada, chcą koniecznie pana Chrapowickiego marszałkiem sejmu postanowić.
— I słusznie. Człek to zacny i realista, jeno nieco dobrowolny. Dla niego nie masz nad zgodę; tylko patrzy, gdzie by kogo z kim pogodzić, a to na nic. Ale! Powiedz no szczerze, czymć jest Bogusław Radziwiłł?
— Od czasu, jak mnie Tatarzy pana Kmicicowi pod Warszawą w niewolę wzięli — niczym. Porzuciłem tę służbę i nie zabiegałem o nią więcej, bo choć to możny pan, ale zły i przewrotny człowiek. Napatrzyłem ja mu się dosyć, gdy w Taurogach na cnotę tej nadziemskiej istoty nastawał.
— Jakiej nadziemskiej? Człeku, co gadasz? Z gliny ona jest i tak jak pierwsza lepsza farfurka stłuc się może. — Wszelako mniejsza z tym!
Tu zaczerwienił się pan Zagłoba z gniewu, aż mu oczy na wierzch wyszły.
— Wyobraź sobie, ta szelma posłem jest!
— Kto taki? — pytał zdumiony Ketling, którego myśl była jeszcze przy Oleńce.
— Bogusław Radziwiłł! Ale rugi! Rugi od czego?! Słuchaj, tyś poseł, możesz tę materię poruszyć, a już ja ci z galerii ryknę do wtóru, nie bój się! Prawo za nami, a zechcąli prawo pominąć, to można by między arbitrami tumulcik[61] uczynić tak zacny, żeby się i bez krwi nie obyło.
— Nie czyń tego waść, na miłosierdzie boże. Materię ja wniosę, bo słuszna, ale Boże uchowaj sejm zamieszać.
— Pójdę i do Chrapowickiego, choć to ciepła woda, co ze szkodą jest, bo od niego, jako od przyszłego marszałka, siła zależy. Podszczuję Paców. Przynajmniej wszystkie