Pan Wołodyjowski. Henryk Sienkiewicz. Читать онлайн. Newlib. NEWLIB.NET

Автор: Henryk Sienkiewicz
Издательство: Public Domain
Серия:
Жанр произведения: Зарубежная классика
Год издания: 0
isbn:
Скачать книгу
prosił, żeby ci tego nie mówić. Nie powiedziałam ci, że tak będzie? Zaraz powiedziałam, a tyś go chciała we mnie wmówić! Nie bój się, znają cię! Trochę jeszcze boli! Ja pana Nowowiejskiego w ciebie nie wmawiałam, ale Ketlinga, oho! Chodzi teraz po całym domu i za głowę się trzyma, i do samego siebie gada. Ładnie, Krzysiu, ładnie! Szkot, Szkot, kot, kot!

      Tu Basia poczęła przysuwać palec do oczu towarzyszki.

      — Basiu! — zawołała Drohojowska.

      — Szkot, Szkot, kot, kot!

      — Jaka ja nieszczęśliwa, jaka ja nieszczęśliwa! — wykrzyknęła nagle Krzysia i zalała się łzami.

      Po chwili Baśka zaczęła ją pocieszać, ale to nic nie pomogło i dziewczyna rozślochała się jak nigdy przedtem w życiu.

      Rzeczywiście w całym tym domu nie wiedział nikt, jak dalece była nieszczęśliwa. Od kilku dni była w gorączce, twarz jej zbladła, oczy zapadły, pierś poruszała się krótkim i przerywanym oddechem, stało się z nią coś dziwnego; zapadła jakby w gwałtowną niemoc, a nie przyszło to z wolna, stopniowo, ale od razu; porwało ją to jak wicher, jak burza; rozżarzyło jej krew jak płomień; olśniło jej wyobraźnię jak błyskawica. Ani chwili nie mogła stawić oporu tej sile, tak nielitościwie nagłej. Spokojność opuściła ją. Wola jej była jako ptak ze złamanymi skrzydłami...

      Sama nie wiedziała, czy kocha Ketlinga, czy go nienawidzi, i strach niezmierny ogarniał ją przed tym pytaniem; ale to czuła, że serce jej bije tak szybko tylko przez niego; że głowa myśli tak bezładnie tylko o nim; że pełno go w niej, koło niej, nad nią. I ani sposób od tego się obronić! Łatwiej by go nie kochać, niż o nim nie myśleć, bo upoiły się jego widokiem oczy, zasłuchały się w jego głos uszy, nasiąknęła nim dusza cała... Sen nie uwalniał jej od tego natrętnika, bo ledwie zamknęła oczy, natychmiast twarz jego pochylała się nad nią szepcąc: „Wolę cię niż królestwo, niż sceptr, niż sławę, niż bogactwa...” I głowa ta była blisko, tak blisko, że nawet w ciemności krwawe rumieńce oblewały czoło dziewczyny. Była to Rusinka o krwi gorącej, więc jakieś ognie nieznane wstawały w jej piersi, ognie, o których nie wiedziała dotąd, że istnieć mogą, a pod żarem których ogarniał ją zarazem i strach, i wstyd, i wielka niemoc, i jakaś omdlałość, zarazem bolesna i luba. Noc nie przynosiła jej spoczynku. Opanowywało ją coraz większe zmęczenie, jakoby po pracy ciężkiej.

      — Krzysiu! Krzysiu! Co się z tobą dzieje! — wołała sama na siebie. Lecz była jakoby w odurzeniu i w zapamiętaniu nieustającym.

      Nic się jeszcze nie stało, nic nie zaszło, z Ketlingiem nie zamienili dotychczas dwóch słów na osobności, a choć myśl o nim ogarnęły ją całkowicie, przecie jakiś instynkt szeptał jej ustawicznie: „Strzeż się! Unikaj go!...” I unikała...

      O tym, że była zmówiona z Wołodyjowskim, nie myślała dotąd, i to było jej szczęście; nie myślała zaś dlatego właśnie, że dotąd nic się nie stało i że nie myślała o nikim; ni o sobie, ni o innych, tylko o Ketlingu!

      Ukrywała też to w duszy najgłębiej, a myśl, że nikt się tego nie domyśla, co się w niej dzieje, że nikt się nią i Ketlingiem razem nie zajmuje, przynosiła jej ulgę niemałą. Nagle słowa Basi przekonały ją, że jest inaczej, że już się ludzie na nich patrzą, że ich już łączą w myśli, że odgadują. Więc frasunek, wstyd i ból, razem wzięte, przezwyciężyły jej wolę i rozpłakała się jak małe dziecko.

      Słowa Basi były jednakże dopiero początkiem tych rozlicznych przytyków, tych znaczących spojrzeń, mrugań oczyma, potrząsań głową, tych wreszcie słów obosiecznych, które musiała przenieść. Rozpoczęło się to zaraz przy obiedzie. Pani stolnikowa jęła przenosić wzrok z niej na Ketlinga i z Ketlinga na nią, czego nie czyniła dawniej. Pan Zagłoba chrząkał znacząco. Chwilami rozmowa przerywała się nie wiadomo dlaczego i nastawało milczenie, a raz w czasie takiej przerwy roztrzepana Basia zawołała na cały stół:

      — Wiem coś, ale nie powiem!

      Krzysia spłonęła natychmiast, a potem zaraz zbladła, jakby jakieś groźne niebezpieczeństwo przeleciało koło niej; Ketling schylił także głowę. Oboje czuli doskonale, że się to do nich stosuje, i chociaż unikali ze sobą rozmowy, choć ona strzegła się, żeby na niego nie spojrzeć, przecie jasnym było dla obojga, że między nimi coś się staje, że wytwarza się jakowaś nieokreślona wspólność konfuzji, która ich łączy, a zarazem i oddala, bo przez nią tracą całkiem swobodę i nie mogą być już sobie zwykłymi przyjaciółmi. Szczęściem dla nich nikt nie zwrócił uwagi na słowa Basi, bo pan Zagłoba wybierał się do miasta i miał wrócić z liczną rycerską kompanią, tym więc wszyscy byli zajęci.

      Jakoż wieczorem dworek Ketlinga zajaśniał światłem; przybyło kilkunastu wojskowych i muzyka, którą uprzejmy gospodarz dla rozrywki pań sprowadził. Tańców nie można wprawdzie było wyprawić, bo wielki post i żałoba Ketlinga stały na przeszkodzie, ale słuchano kapeli i zabawiano się rozmową. Panie przybrały się odświętnie; pani stolnikowa wystąpiła we wschodnich jedwabiach, „hajduczek” wystroił się pstro i rwał oczy żołnierskie swoją różową buzią i jasną czupryną, która spadała co chwila na oczy; budził śmiech rezolutnością mowy i dziwił manierami, w których kozacza śmiałość mieszała się z wdziękiem niewymownym.

      Krzysia, której żałoba po ojcu była już przy końcu, miała na sobie suknię białą, przetykaną srebrem. Rycerze porównywali ją: jedni do Junony, drudzy do Diany, ale nikt nie przysuwał się do niej zbyt blisko, nikt nie kręcił wąsa, nie szurgał nogami i nie zarzucał wylotów; żaden nie spoglądał na nią iskrzącymi oczyma i o afektach nie zaczynał rozmowy. Natomiast zaraz zauważyła, że ci, którzy spoglądają z podziwem i uwielbieniem na nią, spoglądają potem na Ketlinga; że niektórzy zbliżywszy się do niego ściskają mu rękę, jakby czegoś winszując i życząc; że on podnosi ramiona i rozkłada dłonie, jakby się czegoś wypierał.

      Krzysia, która z natury była czujną i przenikliwą, była prawie pewną, że to o niej do niego mówią, że ją niemal za jego narzeczoną uważają. A ponieważ nie mogła przewidzieć, że pan Zagłoba szepnął już każdemu z ichmościów coś do ucha, więc zachodziła w głowę, skąd się owe ludzkie przypuszczenia biorą.

      „Czy ja mam co na czole napisanego?” — myślała z niepokojem, zawstydzona i stroskana.

      A wtem i słowa zaczęły ją dolatywać przez powietrze, niby nie do niej mówione, ale głośne: „Szczęśliwy Ketling!...” „W czepku się rodził...” „Nie dziw, bo i on gładysz!...” i tym podobne.

      Inni, grzeczni kawalerowie, chcąc ją zabawić i coś miłego jej rzec, rozmawiali z nią o Ketlingu chwaląc go niezmiernie, wynosząc jego męstwo, uczynność i dworskie obyczaje, i ród starożytny. A Krzysia, rada nierada, musiała słuchać i oczy jej mimo woli szukały tego, o którym była mowa, a czasem spotykały się z jego oczyma. Wówczas czar ogarniał ją z nową siłą i sama o tym nie wiedząc, upajała się jego widokiem. Bo jakże różnił się Ketling od tych wszystkich szorstkich postaci żołnierskich! „Królewicz między swymi dworzany” — myślała Krzysia patrząc na tę szlachetną, arystokratyczną głowę i na te anielskie oczy, pełne jakowejś przyrodzonej melancholii, i na to czoło ocienione płowym, bujnym włosem. Serce poczynało w niej mdleć i zamierać, jakby to była dla niej najdroższa w świecie głowa. On to widział i nie chcąc powiększać jej zmieszania, nie zbliżał się, chyba że kto inny siedział obok. Gdyby też była królową, nie mógłby otaczać ją większą czcią i większymi atencjami[189], niż to czynił. Mówiąc do niej schylał głowę i zasuwał za siebie jedną nogę, jakby na znak, że przyklęknąć w każdej chwili gotów; mówił zaś z powagą, nigdy żartobliwie, chociaż na przykład z Baśką rad żartował. W obchodzeniu się jego z nią obok czci największej był raczej pewien


<p>189</p>

atencja (z łac. attentio: uwaga; przestarz.) — poważanie, szacunek, względy.