— Jest coś, jest! — rzekł nagle żywo — widzę węgierską nadworną chorągiew piechoty, którą Oskierko dowodził. Okrutnie go miłowali, a on także pod aresztem; pewnie się o niego dopominają. Dalibóg stoją w szyku bojowym. Porucznik Stachowicz jest z nimi, to przyjaciel Oskierki.
W tej chwili krzyki jeszcze się wzmogły.
— Ganchof przed nich przyjechał... Mówi coś ze Stachowiczem... A jaki krzyk!... Widzę, mości panowie, Stachowicz z dwoma oficerami odchodzą od chorągwi. Idą pewnie do hetmana w deputacji. Jak mi Bóg miły, bunt szerzy się w wojsku. Armaty naprzeciw Węgrom zatoczone i regiment szkocki także w szyku bojowym. Towarzystwo spod polskich chorągwi zbiera się przy Węgrach. Bez nich nie mieliby tej śmiałości, bo w piechocie dyscyplina okrutna...
— Na Boga! — krzyknął Zagłoba. — W tym nasze zbawienie!... Panie Michale, a siła też polskich chorągwi?... Bo że te się zbuntują, to zbuntują.
— Husarska Stankiewicza i pancerna Mirskiego stoją o dwa dni drogi od Kiejdan — odpowiedział Wołodyjowski. — Gdyby tu były, nie śmiano by ich aresztować. Czekajże waść... Jest dragonia Charłampa, jeden regiment, Mieleszki drugi; te stoją przy księciu... Niewiarowski opowiedział się także przy księciu, ale jego pułk daleko... Dwa regimenty szkockie...
— To cztery przy księciu.
— I artyleria pod panem Korfem: dwa regimenty.
— Oj! coś dużo!
— I Kmicicowa chorągiew, okrutnie okryta... sześćset ludzi.
— A Kmicic po której stronie?
— Nie wiem.
— Nie widzieliście go? Rzucił wczoraj buławę czy nie rzucił?
— Nie wiemy.
— Kto tedy przeciw księciu? jakie chorągwie?
— Naprzód widocznie ci Węgrzyni. Ludzi dwieście. Potem kupa luźnego towarzystwa spod buławy Mirskiego i Stankiewicza. Szlachty trochę... i Kmicic, ale ten niepewny.
— Bodaj go!... Na miłość boską... Mało!... Mało!..
— Ci Węgrzyni za dwa pułki staną. Stary żołnierz i wyćwiczony! Czekajcie no... Lonty zapalają u armat, na bitwę się zanosi...
Skrzetuscy milczeli, Zagłoba kręcił się jak w gorączce.
— Bijże zdrajców! Bij psubratów! Ej, Kmicic! Kmicic! Wszystko od niego zależy. Śmiałyż to żołnierz?
— Jak diabeł... Gotów na wszystko.
— Nie może być inaczej, tylko on po naszej stronie stanie.
— Bunt w wojsku! Ot, do czego hetman doprowadził! — zakrzyknął Wołodyjowski.
— Kto tu buntownik? Wojsko czy hetman, który się przeciwko własnemu panu zbuntował? — pytał Zagłoba.
— Bóg to osądzi. Czekajcie. Znowu tam jakiś ruch. Część dragonu Charłampowej staje przy Węgrach. Sama dobra szlachta w tym regimencie służy. Słyszycie, jak krzyczą?
— Pułkowników! Pułkowników! — wołały groźne głosy z podwórca.
— Panie Michale! na rany boskie, krzyknij im, żeby posłali po twoją chorągiew i po towarzystwo pancerne i husarskie.
— Cicho waść!
Zagłoba sam począł krzyczeć:
— A poślijcie po resztę polskich chorągwi i w pień zdrajców!
— Cicho, waść!
Nagle, nie na podwórzu, ale na tyłach zamku zabrzmiała krótka urwana salwa muszkietów...
— Jezus Maria! — krzyknął Wołodyjowski.
— Panie Michale, co to jest?
— Rozstrzelali niezawodnie Stachowicza i dwóch oficerów, którzy poszli w deputacji — mówił gorączkowo Wołodyjowski. — Nie może inaczej być!
— Męko Pana naszego! Tedy żadnej klemencji nie można się spodziewać.
Huk wystrzałów zgłuszył dalszą rozmowę. Pan Michał chwycił konwulsyjnie za kratę i przycisnął do niej czoło, ale przez chwilę nic nie mógł dojrzeć prócz nóg szkockich piechurów ustawionych tuż za oknem. Salwy muszkietów stały się coraz gęstsze, na koniec ozwały się i armaty. Suche uderzenia kul o ścianę nad piwnicą słychać było doskonale jakoby uderzenia gradu. Zamek trząsł się w posadach.
— Michale, zeskocz, zginiesz tam! — zawołał Jan.
— Za nic. Kule idą wyżej, a z armat właśnie w przeciwną stronę. Za nic nie zejdę.
I pan Wołodyjowski, chwyciwszy jeszcze silniej za kratę, wciągnął się cały we wgłębienie okna, gdzie już nie potrzebował ramion Skrzetuskiego do podpory. W piwnicy uczyniło się wprawdzie ciemno, bo okienko było małe i pan Michał, choć szczupły, przesłonił je całkowicie, ale natomiast towarzysze pozostali na dole mieli każdej minuty świeże wiadomości z pola bitwy.
— Widzę teraz! — krzyknął pan Michał. — Węgrzyni o ścianę się wsparli, stamtąd strzelają... Ha! bałem się, żeby się w kąt nie zatłoczyli, bo armaty by ich w mig zniszczyły. Sprawny żołnierz! Jak mi Bóg miły! Bez oficerów wie, co trzeba. Dym znowu! Nie widzę nic...
Strzały poczęły słabnąć.
— Boże miłosierny! nie odkładaj kary! — wołał Zagłoba.
— A co, Michale? — pytał Skrzetuski.
— Szkoci idą do ataku.
— Pioruny siarczyste! że musimy tu siedzieć! — zakrzyknął Stanisław.
— Już są! Halabardnicy! Węgrzyni na szable ich biorą! Ach! Boże! że nie możecie widzieć! Co za żołnierze!
— I ze sobą się biją, zamiast z nieprzyjacielem.
— Węgrzyni górą! Szkoci od lewego cofają się. Jak Boga kocham! Dragoni Mieleszki przechodzą na ich stronę!... Szkoci we dwóch ogniach. Korf nie może z dział razić, bo i Szkotów by psował. Widzę już i Ganchofowe mundury między Węgrami. Idą do ataku na bramę. Chcą się wydostać stąd. Idą jak burza! Wszystko łamią!
— Hę? Jak to? Wolałbym, żeby zamek zdobyli — krzyknął Zagłoba.
— Nic to! Jutro powrócą z chorągwiami Mirskiego i Stankiewicza... Hej! Charłamp zginął!... Nie! Wstaje, ranny... Już, już są przy bramie... Co to jest? Chyba i szkocka straż w bramie przechodzi do Węgrów, bo otwierają wrzeciądze... Kurz się kłębi z tamtej strony. Kmicica widzę! Kmicic! Kmicic z jazdą wali przez bramę!
— Po czyjej stronie? Po czyjej stronie? — krzyczał Zagłoba.
Przez chwilkę pan Michał nie dał odpowiedzi, ale przez małą chwilkę; zgiełk, szczęk broni i krzyki rozległy się tymczasem ze zdwojoną siłą.
— Już po nich! — krzyknął przeraźliwie Wołodyjowski.
— Po kim? Po kim?
— Po Węgrach! Jazda rozbiła ich, tratuje, siecze! Banderia w Kmicicowym ręku!... Koniec, koniec!
To rzekłszy pan Michał zesunął się z framugi okienka i wpadł w ramiona Jana Skrzetuskiego.
— Bijcieże mnie — wołał — bijcie, bo ja tego człowieka miałem pod szablą i żywym go puściłem; ja odwiozłem mu list zapowiedni! Przeze mnie zaciągnął tę chorągiew, z którą teraz przeciw ojczyźnie będzie walczył. Wiedział, kogo zaciągał, psubratów, wisielców, zbójów, rakarzy, takich,