===bFRiUWJRYld4SX9Nfkt/THtJcF8zRzVqUmtZalNjUGRSch5qGEd/RnRHfk59SX8=
Krew kleiła mu się do rąk, do ubrania. Strach gotował się w piersi do skoku niczym zwierzę zapędzone w róg. Bez tchu przebiegł przez podwórze, rozejrzał się. Gdzie mógł się ukryć?
Tam! Drzwi do olejarni stały otworem. Wbiegł do środka. Drogę zagrodził mu stos mat do wyciskania. Wspiął się na drugą stronę, skulił w szparze za nimi, poczuł zimny kamień za plecami i szorstki sizal tłustych mat na policzku. Skulił się, chciał być malutki, niewidzialny, musiał uspokoić rozszalałe zwierzę strachu, zapanować nad oddechem. Dyszenie by go zdradziło! Składał się już tylko z drżącego, sapiącego, dudniącego strachu, który rozpraszał wszelką myśl, aż uświadomił sobie, że czaszkę wypełnia mu szum i czuje już tylko jedno: pierwotną wolę przetrwania.
Znajomy zapach oliwek unosił się z mat, budził wspomnienie suchej ziemi, przestronnego nieba i delikatnego wiatru, który ciągnął z północy ponad górami ku morzu. Widział to wszystko, czego być może nigdy już nie ujrzy, przez krótką, pełną pociechy chwilę, która przyniosła mu spokój i pewność. Nie znajdą go.
Lecz potem znów ogarnęła go panika i chciał zawołać mamę, ale ona przecież leżała w obórce, we własnej krwi, która kleiła mu się teraz do rąk i ubrania. Krzyki sióstr w kuchni umilkły i ta cisza budziła w nim lęk większy niż wszystko inne.
Drgnął, słysząc jakiś dźwięk. Gdzieś ponad nim, w pułapie. Ciche szuranie. Myszy. To na pewno tylko myszy, uspokoił się.
Gdzie są jego ojciec i brat? I gdzie są mordercy?
Ostrożnie wystawił głowę ponad stos mat, powiódł wzrokiem po olejarni, po młyńskich kamieniach, które tkwiły nieruchomo w krążniku, przesunął spojrzenie aż do okna, przez które wpadało lśniące popołudniowe słońce. I wtedy zobaczył, jak wychodzą z domu w ubraniach przesiąkniętych krwią. Jeden przystanął, zapiął rozporek i zapalił papierosa. Drugi uniósł dłoń, w której błysnął nóż, i wskazał na olejarnię, prosto na niego.
===bFRiUWJRYld4SX9Nfkt/THtJcF8zRzVqUmtZalNjUGRSch5qGEd/RnRHfk59SX8=
W Monachium był ciepły czerwcowy dzień. Manolis Lefteris chwycił kluczyki od astona martina i przekazał odpowiedzialność za salon samochodowy kierownikowi, bo miał się spotkać ze swoją siostrą na cmentarzu przy grobie rodziców. Minęło już dziesięć lat, ale on wciąż nie wiedział, czy kiedykolwiek uda mu się pogodzić z babás.
Życie wyposażone jest we wsteczne lusterko, w którym zawsze widzi się swoich rodziców. Zdanie to, które kiedyś gdzieś przeczytał, przyszło mu na myśl, gdy wsiadał do auta. Jakże prawdziwe! Miał czterdzieści parę lat, ale nadal tkwiła w nim dziura, niewypełniona nisza, coś, co czekało na słowo uznania, na stwierdzenie: „Dobrze się spisałeś!”.
Gdy jechał w gęstym śródmiejskim korku, z zachodu nadciągnęły chmury. Rozproszyły lśniące południowe światło, które od rana oblewało miasto niczym obietnica. Jeszcze godzina czy dwie i zacznie padać. Tak jak przed dziesięciu laty, gdy dwaj policjanci stali pod drzwiami jego mieszkania, a on w pierwszej chwili nie usłyszał dzwonka, bo było oberwanie chmury i deszcz dudnił o dach i szyby, jakby dobijała się do niego sama natura.
Manolis zaparkował pod kwiaciarnią przy cmentarzu i zamarł, gdy zobaczył nowy szyld. „Florysteria” zmieniła się w „Anna Blume”. Uśmiechnął się mimowolnie. Anna Kwiatek. Czyżby ta z wiersza Kurta Schwittersa1, którego nauczył się w liceum na pamięć, bo był tak cudownie absurdalny? A może kwiaciarka naprawdę się tak nazywa?
Zabrzmiał dzwonek, gdy wszedł. W powietrzu unosił się ciężki zapach kwiatów, które tkwiły w wiadrach, w donicach i w wazonach poumieszczanych na popękanych stołach i stojakach. Skądś dobiegł głos:
– Już idę.
Zaraz potem otwarły się drzwi sąsiedniego pomieszczenia i do środka weszła kobieta trzymająca w ramionach kosz pełen dalii w kolorze burgunda. Pomimo szczupłej figury wydawała się krzepka i silna. Zieleń jej oczu była wyjątkowa, a poza tym miała na sobie czerwoną sukienkę, jak w tamtym wierszu. Przez moment bawił się myślą, by ją o niego zagadnąć, ale zrezygnował.
Jak co roku kupił bukiet słoneczników, pamiętając, by ozdobiono go też lwimi paszczami, które tak lubiła matka.
Zapłacił, przeszedł na drugą stronę ulicy i wszedł na cmentarz. Hałas miasta został za murami. Sączące się z nieba szare światło niczym całun spoczywało na żywopłotach, ścieżkach i grobach, a w nim znów obudziło się