– Jak każdy – dodał Siemionow.
– Inteligentny i doświadczony… otwarty na logiczne argumenty… samodzielny…
– W porządku – przerwał mu generał. – Wygląda zatem, że to dobry pomysł.
Popowski spojrzał na generała, potem na Siemionowa i znów na generała, który trwał wciąż w tej samej pozycji na brzegu biurka. Po chwili twarz Michaiła rozjaśnił szeroki uśmiech. Zaraz potem, jakby go naśladując, po raz drugi tego dnia uśmiechnął się Wania i na końcu, z nieco większą ostrożnością i dystansem, także generał, który delikatnie skinął przy tym głową.
– Bardzo dobry, towarzyszu generale! Doskonały! – niemal zameldował Michaił, ale zaraz dotarło do niego, że chwilowy entuzjazm przysłonił mu najważniejsze pytanie. – Mam się z nim spotkać oficjalnie? Czy tak? Przecież Agencja Wywiadu i my mamy łączników w Warszawie i Moskwie… – Uśmiech na jego twarzy przygasł o połowę.
– Dobrze kombinujesz, Miszka…
– Nieoficjalnie?!
– Jesteś zaskoczony? – zapytał generał, chociaż twarz Popowskiego mówiła wszystko. – Posłuchaj – rzucił trochę mocniej i spojrzał na Siemionowa. – O ile wiemy, Półwysep Koreański to nie jest specjalność polskiego wywiadu. Mają inne zmartwienia, więc sprawa, z którą do niego pójdziesz, będzie dla interesów Polski niejako obojętna. Dlatego liczymy, że może się udać. Twoim zadaniem będzie poprosić Wolskiego, żeby ustalił, z kim spotykał się generał Lee Young-chul w hotelu Marriott w Warszawie…
– Oczywiście… ten Wolnowski… – przejął głos Iwan.
– Wolski… Konrad… major – poprawił go Michaił.
– Wolski… zada ci trzy pytania. Po pierwsze: o co chodzi? Powiesz mu prawdę… o pentaheksadrylihitynie próżniowo-kompensacyjnej i o profesorze. Musimy zagrać va banque. To jedyna szansa…
– Absolutnie! – zareagował natychmiast Michaił. – Jak będziemy kręcić, Wolski od razu się zorientuje. Jest na to zbyt przebiegły. Wtedy uzna, że jestem nieszczery, i na nic się nie zgodzi.
– Jeżeli Lee spotyka się z profesorem w Warszawie, to i tak ten Wolski prędzej czy później się zorientuje, o co nam chodzi, a jeżeli spotkań nie było, to prawdopodobnie nie ma sprawy. Po drugie, powiesz mu, że przychodzisz do niego poza kanałem oficjalnym między naszymi służbami, bo nie chcemy jeszcze, by dowiedzieli się o tym Amerykanie. Sprawa wymaga na razie rozpracowania i potwierdzenia, a my wolelibyśmy uniknąć przedwczesnych, ryzykownych decyzji, które mogłyby negatywnie wpłynąć na relacje rosyjsko-amerykańskie, czym nikt nie jest zainteresowany… szczególnie Polska. Powiesz też, że mamy podstawy przypuszczać, że Amerykanie mogą zareagować nerwowo, z głupoty sprowokować konflikt w Korei, i ucierpią na tym wszyscy…
– To prawda?
– Jest takie niebezpieczeństwo – odparł generał.
– Po trzecie wreszcie powiesz mu, że w ciągu trzech miesięcy o wynikach naszego rozpracowania oficjalnie poinformujemy Biały Dom, a wcześniej Agencję Wywiadu.
– Wciąż nie rozumiem, dlaczego nie chcecie zaproponować tej sprawy szefowi Agencji Wywiadu?
– Mamy podstawy uważać, że Polacy… że obecny szef Agencji Wywiadu mimo wszystko poinformuje CIA. Bez względu na to, co nam obieca – wtrącił generał. – Nie sądzimy, by można było mu zaufać.
– A jeżeli Konrad się nie zgodzi… to byłby przecież przejaw niesubordynacji… i od razu powie, że musi o wszystkim zameldować?
– Jeżeli nie zrozumie naszych argumentów, to trudno… Powiesz, że to my ponosimy ryzyko, ale konsekwencje mogą dosięgnąć wszystkich. Decyzja należy do niego. Liczymy tu na twój kunszt wywiadowczy i umiejętność przekonywania.
– Z Wolskim tak łatwo nie pójdzie… chyba. – Popowski zamyślił się na chwilę. – Ale wszystko jest możliwe… to inteligentny oficer.
– Zastanów się, czy nie wykorzystać sprawy Baobaba i nie powiedzieć mu prawdy, żeby był… no, bardziej życzliwy… żeby wydobyć z niego człowieka. Rozumiesz! Wiesz, o co chodzi. Zostawiam to tobie.
– Pomyślę, ale to raczej się nie sprawdzi – odpowiedział Popowski.
W głębi duszy jednak się ucieszył, bo w rzeczywistości generał dał mu wolną rękę. Być może będzie mógł spełnić marzenie i utrzeć Wolskiemu nosa. Powiedzieć mu prawdę o ministrze Rupercie. Wiedział jednak aż nadto dobrze, że będzie mógł to zrobić dopiero wtedy, gdy Konrad zgodzi się mu pomóc w sprawie generała Lee. Żaden nacisk nie wchodził tu w grę. A Konrad zgodzi się pomóc, jak będzie pewny, że tak właśnie należy postąpić.
– Kiedy mam dzwonić? – zapytał.
– Musimy jeszcze dzisiaj dopracować szczegóły twojej rozmowy. Mamy kilka dni – odparł Siemionow.
– Sąd odracza posiedzenie do dziesiątego czerwca – oświadczyła obojętnym tonem sędzia Maria Carlsson, złożyła akta, podniosła się i wyszła z sali, zostawiając dwadzieścia osób w pozycji stojącej.
Gdy tylko zamknęły się za nią drzwi, mecenas Leopold Blum zajrzał do swojego notatnika.
– Umówimy się na… może na środę? Co ty na to?
– W środę nie mogę – odparł natychmiast Claes. – Będę zajęty do końca tygodnia.
– Dobrze, w takim razie zadzwonię do ciebie w poniedziałek i umówimy się na pierwszy wolny termin.
Blum zamknął z głośnym klapnięciem notatnik i wrzucił go do starej, wytartej skórzanej teczki, która z pewnością pamiętała sprawę Wennerströma i śmiało mogłaby pomieścić jej akta. Teraz jednak teczka firmy Goldberg & Co. zawierała tylko potężny skoroszyt sprawy o podział spadku po Victorii i Albercie von Utrecht.
Pięciu innych adwokatów obecnych właśnie w sali sądu przy Scheelegatan w Sztokholmie powtórzyło po kolei ten sam gest, klapiąc swoimi notatnikami dokładnie tak jak mecenas Blum i chowając je jak na komendę do teczek podobnych kolorów i fasonów. Duża, droga i stara teczka świadczyła jednoznacznie o pozycji kancelarii adwokackiej i kompetencjach prawnika zaprawionego w sądowych bojach. Nie było wątpliwości, że im starsza, droższa i obszerniejsza, tym więcej ważnych spraw musiała w sobie nosić.
Z oczywistych zatem względów rodzina von Utrecht z łatwością złapała się na ten prosty chwyt marketingowy. Sąd oczywiście nie. Mecenas Blum, podobnie jak pozostali, miał jeszcze kilka innych teczek i zawsze potrafił znaleźć odpowiednią dla konkretnego klienta.
Ten chwyt nie podziałał jednak na Claesa von Utrecht, który jako jedyny w rodzinie nawet nie zauważył nobliwej teczki, bo był pierwszy raz w sądzie, a poza tym mieszkał w gotyckim mieszkaniu wypełnionym antykami.
Żył jednak w zupełnie innym świecie.
Claes von Utrecht należał do wybranej klasy jeźdźców w Zatoce Psów Niewiernych i naprawdę nazywał się Gal. To było najważniejsze miejsce w jego życiu. Wirtualny świat przyszłości – świat wolnych i równych ludzi – był jego największym marzeniem, któremu całkowicie się poświęcił i w którym gotów był trwać niezależnie od wszystkiego.
Toczący się proces był dla niego smutną i uciążliwą koniecznością. Zmagał się z nią od roku z powodu całkowicie rozbieżnych żądań współspadkobierców jego zmarłych ponad rok temu rodziców, Alberta i Victorii.
Był