Doprowadzając taki pokój do porządku, zawsze miała wrażenie, że robi coś bardzo ważnego, co sprawia, że znikają brudy i świat staje się lepszy. Często widywała też na korytarzu gości klasy trzeciej, zajmujących głównie apartamenty, którzy rzadko odpowiadali na standardowe, ale uprzejme „dzień dobry”. Czasami się ich bała, bo widziała kilka razy na filmach, że zamordowanie hotelowej sprzątaczki w celu – na przykład – zdobycia klucza jest dziecinnie proste i nawet nie zwraca niczyjej uwagi.
Dochodziła za kwadrans pierwsza i Maria właśnie skończyła sprzątać pokój odbiegający nieco od jej trzystopniowej skali. Tak ją zaskoczył, że aż postanowiła sprawdzić, kto w nim mieszkał. W koszu na śmieci znalazła obierki z co najmniej dwóch kilogramów ziemniaków i ewidentne ślady, że ktoś musiał je gotować w umywalce za pomocą grzałki.
Nieco rozbawiona tym odkryciem, przepchnęła wózek pod drzwi apartamentu numer 2313 i spojrzała na zegarek. Była dwunasta pięćdziesiąt. Sprawdziła na wykazie. Gość miał opuścić pokój o wpół do pierwszej i nie było żadnych zmian.
Zastukała do drzwi i odczekała kilka sekund. Nie usłyszała żadnego głosu, więc zastukała jeszcze raz. Była prawie pewna, że w środku nikogo nie ma, i odruchowo włożyła swoją kartę do zamka. Bo jeżeli gość chciał się zabezpieczyć, to jest przecież zasuwka – uznała. Pchnęła drzwi do przodu, popychając przed sobą wózek.
Od razu poczuła, że wewnątrz ktoś jest, ale to była tylko jej zawodowa intuicja. Już nie mogła się wycofać. Tym bardziej że z małego korytarzyka nie było widać, co się znajduje w głębi pokoju.
Trwało to może dwie, trzy sekundy, gdy nagle zobaczyła nieruchome twarze wpatrzone w nią w sposób, jakiego nigdy przedtem nie widziała. Ale to, co miała przed sobą, musiało być wycięte z jakiegoś filmu. Tego akurat była pewna, więc przerażona zamarła w miejscu, tak jak stała. Dokładnie w tym momencie mężczyźni gwałtownie pozamykali swoje notatniki, a jeden z nich zrzucił jakieś papiery pod stół.
Maria wstrzymała bezwiednie oddech, spuściła oczy i bez słowa „przepraszam” wycofała się z pokoju.
Zostawiła wózek kilka metrów dalej, po czym poszła szybko do pokoju serwisowego. Wzięła słuchawkę i wybrała numer wewnętrzny szefa ochrony Jacka Morawca, który podczas cyklicznych szkoleń starał się uwrażliwiać personel hotelu na wszystkie dziwne i podejrzane sytuacje.
Maria nie miała najmniejszych wątpliwości, że to jest właśnie taka sytuacja. Była dokładnie dwunasta pięćdziesiąt cztery.
Szwecja ma tysiące wysp i każda jest inna. Wiele jest prywatnych, inne nie. Są duże, małe i bardzo małe, czasami tak małe, że miejsca wystarcza tylko na niewielki domek z dwoma łóżkami i jedno drzewo.
Mają jednak coś wspólnego – skały – są więc niezatapialne. Niezniszczalne. Bo woda i skały to fundament i dusza Szwecji. Najpiękniejsze są ponoć sztokholmskie szkiery, które kiedyś broniły serca kraju i żywiły jego mieszkańców. Każda z setek tysięcy wysp na wschodnim czy na zachodnim wybrzeżu, nawet taka, którą ledwo widać w wietrzną pogodę, jest najprawdziwszą częścią państwa. Chociaż w języku szwedzkim wyspa to tylko jedna litera – ö.
Od dziecka wie o tym każdy Szwed, a może nawet ma to w genach. I nigdy się tym nie chwali przed obcymi, gdzieś w głębi czując niepokój, że ktoś mógłby mu to zabrać. Dwadzieścia cztery tysiące sztokholmskich wysp, zwane dźwięcznie skärgård, nigdy nie startowało w żadnych konkursach na cuda świata, bo jakie są, to widać, a Szwedom nie starcza próżności. Bardziej jednak dlatego, że chcą, by pozostały takie, jakimi są.
Gdy tylko nadchodzi lato, każda szwedzka stacja radiowa, wychodząc naprzeciw potrzebie serca słuchaczy, przypomina piosenkę Teda Gärdestada Sol, vind och vatten. Ktoś, kto nie zna tego kraju, zdziwiłby się, że posłów w Riksdagu do tworzenia prawa napawa natchnieniem nie godło państwowe, lecz ogromnych rozmiarów kompozycja artystyczna przedstawiająca właśnie szkiery.
Linda Lund i Olaf Svensson tak samo kochali słońce, wodę i wiatr jak inni Szwedzi. Spędzali na wyspach każdą wolną chwilę.
Wujek Lindy, komandor Magnus Christian Lund, odszedł ze służby w Szwedzkiej Marynarce Wojennej ponad trzydzieści lat temu. W rodzinie ojca w każdym pokoleniu był ktoś, kto służył zbrojnie ojczyźnie i koronie na wodzie, lądzie lub w powietrzu. Lundowie mogli to z łatwością udowodnić aż do XVI wieku, ale nikt ich nigdy o to nie pytał. Najsłynniejszy żołnierz z rodziny, Daniel, zginął w boju z rąk Rosjan dziesiątego sierpnia 1808 roku pod Kauhajoki. Linda była pierwszym pokoleniem, które nie wydało żadnego wojskowego.
Przez chwilę, po skończeniu studiów prawniczych w Uppsali, myślała nawet, żeby wstąpić do marynarki, ale propozycję pracy w służbie bezpieczeństwa uznała za ciekawszą. Nawet wtedy nie przypuszczała, jak bardzo ją ta praca zmieni. Jak głębokie wywrze na niej piętno.
Po ubiegłorocznych wydarzeniach w Åkersberdze, kiedy zginął oficer Säpo i doszło do strzelaniny z rosyjskim komandem Garbinowa, Linda jeszcze przez miesiąc trzymała się dobrze.
Potem któregoś ranka niespodziewanie powiedziała Olafowi, że nie może się podnieść z łóżka, nakryła się kołdrą i zaczęła płakać. Gdy nieco się uspokoiła, Olaf mógł wyjść do pracy. Dzwonił do niej wielokrotnie i wydawało mu się, że wszystko jest w porządku. Ale kiedy wrócił, zastał ją w łóżku, w tej samej pozycji, wstrząsaną spazmami. Natychmiast wezwał karetkę.
Następne trzy miesiące Linda spędziła na zwolnieniu w domu wuja Magnusa Christiana w Ajkesvik na wyspie Fårö. Mimo usilnych nacisków, a nawet ukrytych gróźb, nie zgodziła się na opiekę psychologa, twierdząc, że poradzi sobie sama ze swoim problemem. Potrzebuje tylko trochę czasu, ciszy i spokoju.
Od razu wiedziała, że chce jechać do domu wuja nad brzegiem morza. Cisza i jesienny spokój na wyspie, która ma szesnaście na dziewiętnaście kilometrów i leży niemal na środku Bałtyku, mogłyby się wydać mało wiarygodne dla kogoś, kto nie jest Szwedem. A jednak rozszalałe morze i wiatr szarpiący karłowatymi sosnami budowały wprost idealną równowagę psychiczną i przynosiły wewnętrzny spokój. Pozwalały się wyciszyć jak nigdzie indziej.
Ponaddziewięćdziesięcioletni komandor przebywał w ośrodku opieki w Visby na sąsiedniej Gotlandii. Chociaż jego syn, wnukowie i prawnukowie rozbiegli się po świecie w nieustannym poszukiwaniu lepszego życia, to jednak pamiętali o starym Magnusie i chcieli go zabrać do siebie. Miłość komandora do wyspy Fårö, gdzie stacjonowała jego nieistniejąca już jednostka artylerii nabrzeżnej Gotlands Kustartilleriregemente, KA 3, była jednak silniejsza i wszyscy doskonale go rozumieli.
Linda postanowiła, że przeniesie się na jakiś czas na wyspę i zaopiekuje wujem. Uznała, że musi to zrobić dla niego i dla siebie. Żaden psycholog nie był potrzebny, bo uważała, że nikt nie może zrozumieć, dlaczego człowiek po dziewięćdziesiątce podejmuje cztery próby samobójcze, a nowoczesna medycyna, jak na złość, nie daje mu umrzeć. Jakby się spieszył na miejsce, które sobie wybrał – na cmentarzu przy jedynym kościele na wyspie. Nikt też poza Magnusem Christianem nie był w stanie jej pomóc.
Zabierała go z ośrodka opieki na każdy weekend, by mógł jak najdłużej się cieszyć swoim nadmorskim domem. Mieli umowę, że w tym czasie nie będzie próbował jej uciec. Mógł za to pić ze spodka swoją ulubioną kawę Gevalia. Wystawiali na taras stół, okrywali się kocami i grali w szachy, wsłuchani w szum morza. Rozmawiali o wszystkim, tylko nie o śmierci, choć ona siedziała obok nich jak sędzia, gość honorowy, który chciwie czeka na zbite figury.
Linda czuła, że Magnus Christian jest jedynym człowiekiem, który rozumie, co to śmierć, i może jej wyjawić tę tajemnicę. I gdy tak spoglądał na nią pochylony