– Konrad? – zapytał Witia.
– Najprawdopodobniej… Trzeba się z tym liczyć… Nawet chciałbym, żeby to był on… Bardzo!
Bobriukow wiedział, że Popowski zna Konrada Wolskiego, ale zdziwiło go trochę to, co właśnie usłyszał. Nie pasowało do Popowskiego, było zbyt osobiste i w zbyt ciepłej tonacji, nie bardzo przystającej rosyjskiemu oficerowi. Ale już po chwili przestał o tym tak myśleć, bo uważał, że szef Michaił doskonale wie, co robi i mówi. Teraz zastanawiał się, na jaką ważną informację jeszcze czeka, ale nie mógł go o to zapytać.
– Hook będzie miał w swoich rękach oryginał planu przez parę dni – usłyszał mocny głos Popowskiego. – To spore ryzyko dla niego i dla nas, bo jak się Polacy zorientują, że dokumentu nie ma tam, gdzie powinien być, to Hook wpadnie i całą naszą operację diabli wezmą albo jeszcze gorzej. Władimir Władimirowicz nie będzie zadowolony… Rozumiesz?! Dlatego wysłałem kogoś specjalnego, kto fachowo zbada ten dokument i w możliwie wysokim stopniu oceni jego autentyczność. Pewności w takich warunkach nigdy nie będzie, ale trzeba coś zrobić, by zbliżyć się do prawdy. Myślałem, żeby plan po prostu podmienić, ale nie ma na to czasu i wbrew pozorom jest to bardzo skomplikowane. Ryzyko spore, ale trzeba zapłacić tę cenę!
Witalij był dumny, że Popowski mówi to wyłącznie jemu, ale i tak niewiele zrozumiał.
– No tak… oczywiście! – skomentował, by podtrzymać pozory.
– Jak ci się układa z rezydentem? Wytrzymasz jeszcze te parę miesięcy? – Popowski na szczęście zmienił temat.
– Nie jest lekko, ale daję sobie radę… – odrzekł beznamiętnie Witalij, chociaż chciał powiedzieć, że rezydent to zwykłe bydlę. Nawet jeżeli Misza Popowski też tak uważał, to oficer nigdy nie krytykuje przełożonego w obecności innego zwierzchnika. Bobriukow znał tę prostą i słuszną zasadę. – Ale dlaczego parę miesięcy? – zapytał zaskoczony. – Przecież on ma jeszcze dwa lata do powrotu!
– Nieważne! Jest już decyzja, że zjeżdża. Potem emerytura… Zadowolony?
– Aha… no… to nie ma znaczenia. Teraz jest ważne, kto przyjedzie na jego miejsce… – powiedział Bobriukow obojętnym tonem, ale myślał zupełnie inaczej.
Wiedział, że zjazd z placówki przed czasem to kara dla rezydenta, i bardzo się z tego cieszył. Tak bardzo, że teraz jakiś Hook, archiwum, Popowski nie mieli dla niego znaczenia, a pytanie „zadowolony?” było po prostu śmieszne. Czuł, że eliminacja tego spleśniałego durnia i prześladowcy otwiera mu magiczne drzwi do swobody w Warszawie. I co najważniejsze – do Kasi.
Już nie mogę się doczekać jego pożegnania w ambasadzie, gdy te ociekające hipokryzją urzędasy będą go zapewniać, jak im żal z powodu jego wyjazdu, a on z przyklejonym uśmiechem będzie tłumaczył, jak ważne i tajne są jego nowe zadania dla ukochanej i wielkiej ojczyzny – pomyślał Bobriukow z rozmarzeniem.
– Mołodiec! Prawidłowo, Witia! Liczy się przyszłość! Twój rezydent to chuj, ale rosyjski oficer nie jest małostkowy – skomentował szczerze, choć błędnie, Popowski.
William przyleciał z Londynu do Warszawy pierwszym porannym samolotem o jedenastej czterdzieści. Prosto z lotniska pojechał taksówką do Centrali AW na Miłobędzką, gdzie czekał już na niego Konrad.
Mieli rozmawiać o dalszych planach poszukiwania Safira as-Salama.
Dla brytyjskiego SIS to była bardzo ważna sprawa. Według ostatnio uzyskanych informacji Karol Hamond, zwany Safirem, miał odpowiadać za kontakty Al-Kaidy z irlandzkimi ekstremistami z IRA. Jako były katolik i Polak był wręcz stworzony do tej roli. Kierownictwo Agencji Wywiadu dobrze wiedziało, jak ważna jest ta wielowątkowa sprawa dla bezpieczeństwa międzynarodowego. Safir był jedyny w swoim rodzaju, na skalę światową, i w równym stopniu niebezpieczny.
Na trop Safira wpadły też oczywiście CIA i Mosad, ale cele i sposoby ich działania różniły się dosyć istotnie od pracy tandemu polsko-brytyjskiego, Konrada i Billa. Wiele wysiłku kosztowało ich przekonanie Amerykanów i Izraelczyków, żeby nie pchali nosa do tej sprawy, bo i tak zostaną o wszystkim poinformowani w odpowiednim czasie. Mimo że Karol Hamond był obywatelem polskim i AW była gospodarzem tej sprawy, nie ulegało wątpliwości, że CIA i Mosad nie zamierzają trzymać się od niej na odległość i kręcą coś na własną rękę.
Każda służba zrobi to, co jest najważniejsze dla bezpieczeństwa jej kraju, i nie będzie się martwiła o innych. Potem będą najwyżej przeprosiny, tłumaczenia, że nie można było inaczej z uwagi na bezpieczeństwo państwa, i tak dalej. A jakieś odznaczenie dla generała łasego na medale definitywnie zamknie sprawę.
Konrad nie przygotował się dobrze do spotkania z Billem, chociaż materiały, jakie zebrano w Wydziale pod jego nieobecność, okazały się bardzo ciekawe i było o czym dyskutować.
Rozmowa trwała ponad dwie godziny. Stenton szybko się zorientował, że Konrad jest nieobecny duchem, i przejął na siebie ciężar całego spotkania. A gdy zamknęli już swoje notatniki, powiedział coś, czego sensu Konrad nie zrozumiał od razu.
– Mam nadzieję, że będziemy jeszcze długo razem pracować.
– Co masz na myśli? – zapytał Konrad i nagle dotarło do niego, o co Billowi chodziło.
Od lat o jakichkolwiek ważnych zmianach w Agencji Wywiadu dowiadywał się najpierw od Anglików. Przestał się już nad tym zastanawiać czy też dziwić, kiedy zauważył, z jaką otwartością, bliską naiwności, kierownictwo AW mówi o wszystkim partnerom. Problem w tym, że działało to tylko w jedną stronę. Nie był to też dobry sposób na budowanie prestiżu AW w środowisku zaprzyjaźnionych służb.
– Wiesz… widzimy, co się u was dzieje… w kraju, w służbie – zaczął delikatnie Bill. – Nie chcę tego komentować… to nie w naszym stylu… ale martwimy się o was. – Jego głos brzmiał wyjątkowo szczerze i emocjonalnie jak na Anglika, dla którego interesy królowej zawsze były najważniejsze.
– Wszystko będzie dobrze. Damy sobie radę. Nie musicie się martwić – powiedział Konrad tonem niepozostawiającym złudzeń, że przyjaciel poruszył czuły temat. – To miłe z twojej strony, Bill, ale teraz jedziemy coś zjeść, coś tradycyjnego.
Pojechali jak zwykle do pierogarni na Kabatach w pobliżu domu Konrada. William stał się zaprzysięgłym miłośnikiem pierogów już wiele lat temu, podczas swojego pierwszego pobytu w Polsce. Początkowo zabierał ze sobą do kraju większe partie, bywało też, że Konrad przywoził mu solidne zapasy przy okazji wyjazdów do Wielkiej Brytanii. Teraz Bill kupuje pierogi w Londynie. Mimo to pojechali, by zadośćuczynić tradycji.
William zjadł porcję, która wystarczałaby na angielski lunch dla kilku osób, i wciąż przeglądał menu, jakby miał ochotę na więcej. Siedzieli przy stoliku pod parasolem na skąpanych w słońcu Kabatach i rozmawiali o wszystkich możliwych sprawach, tylko nie o pracy. Bill relacjonował swoje trwające od półtora roku problemy prawne z zakupem domu pod Londynem, a Konrad wysłuchiwał go cierpliwie.
– Jeżeli lecisz jutro rano do Londynu,