Niepokorni. Vincent V. Severski. Читать онлайн. Newlib. NEWLIB.NET

Автор: Vincent V. Severski
Издательство: PDW
Серия: Czarna Seria
Жанр произведения: Триллеры
Год издания: 0
isbn: 9788382520880
Скачать книгу
czyli jętka jednodniówka, i natychmiast rozpoczęła krótki lot w poszukiwaniu dogodnego miejsca spoczynku. Wybór był duży, ale mimo wielu uroczych i smacznych sypialnianych zakamarków zdecydowała się na to co najlepsze, czyli ucho śpiącego człowieka. Nie wiedziała, jak ryzykowny to pomysł. Czas uciekał jednak szybko, więc postanowiła spróbować i kiedy tylko przedarła się przez kępę włosów i wniknęła gładko do przewodu słuchowego, natychmiast zakończyła żywot, zgnieciona ludzkim palcem wskazującym.

      Jętka jednodniówka zginęła, nie przeżywszy nawet pięciu minut.

      Lucjan otworzył oczy, popatrzył na sufit, pogrzebał jeszcze chwilę w uchu i głęboko westchnął. Przewrócił się na plecy, złożył ręce na piersi i zamknął oczy. Nie zdawał sobie sprawy, że sprawcą jego przebudzenia była jętka.

      Taki ważny sen miałem – pomyślał. Najważniejszy w życiu. Uff… Muszę go sobie przypomnieć, bo… zaraz, o co chodziło z tym Wacławem… Anioł Pański? To musi być bardzo ważne! I jak to teraz odtworzyć? A kongres już jutro…

      Dla pięćdziesięcioletniego Lucjana sny nie były czasem poświęconym na odpoczynek czy regenerację organizmu. Sen to coś znacznie ważniejszego, to lustro świadomości Boga, dlatego Lucjan nie sypiał, tylko śnił. Bo była to jedyna możliwość spotkania anioła Pańskiego, z którym mógł porozmawiać, poradzić się, dowiedzieć, co się dzieje i – najważniejsze – co ma robić. Dotąd wszystkie rady anioła były celne, a przepowiednie się sprawdzały, czego w swojej skromności nigdy nie nazywał wolą boską. Jednak tym razem anioł przybrał postać Wacława.

      Nagle senne sceny z fazy REM nabrały takiego realizmu, że Lucjan aż wstrzymał oddech. Otworzył oczy i spojrzał w głąb szarej poświaty, gdzie zobaczył Wacława przemawiającego z uniesionymi rękami. Słyszał wyraźnie każde jego słowo i nie miał wątpliwości, co Bóg chce mu przekazać. Gdy po chwili obraz się rozpłynął, Lucjan usiadł w łóżku i wypuścił powietrze. Złożył ręce do modlitwy i zaczął recytować na głos:

      – „Lecz kiedy uczynił to postanowienie, ukazał mu się we śnie anioł Pański i powiedział: Józefie, synu Dawida, nie bój się przyjąć do siebie Maryi, małżonki twojej; to bowiem, co się w niej poczęło, pochodzi od Ducha Świętego. Właśnie ona porodzi Syna, któremu nadasz imię Jezus; On to bowiem uwolni lud swój od jego grzechów. A wszystko to stało się, aby się wypełniło słowo Pańskie wypowiedziane przez Proroka: Oto panna pocznie i porodzi syna, któremu będzie nadane imię Emanuel, to znaczy: Bóg z nami”1.

      Kiedy skończył, przez moment czuł jakąś dziwną pustkę, jakby zapadł się w głąb studni, i nagle dotarło do niego z ogromną mocą, że nie jest już tym samym człowiekiem, jakim był jeszcze przed chwilą. Poczuł ogromny przypływ wewnętrznej siły, a właściwie połączenie metafizycznej motywacji i mistycznej determinacji.

      Poderwał się energicznie, podszedł do okna, rozsunął story i wpuścił do wnętrza lawinę światła, które wypełniło wszystkie najmroczniejsze zakamarki sypialni.

      Zakończywszy w ten sposób fazę konsultacji z aniołem Pańskim, Lucjan z podniesionymi rękami stanął w oknie, wyciągnął szyję i mrużąc oczy, wyrecytował z powagą:

      – Czy ty wiesz, Panie Boże, kogo obudziłeś? – Zwrócił twarz ku niebu i wstrzymał oddech, jakby czekał na odpowiedź, by po chwili pewnym siebie głosem dokończyć z dumą: – Mnie obudziłeś, Panie, mnie… swojego pomazańca. – I z przekonaniem pokiwał głową.

      Włożył szlafrok i poszedł pomodlić się jeszcze na klęczniku.

      Samolot z Kopenhagi wylądował pięć minut przed czasem i zacumował do rękawa numer 12. Mieli tylko bagaż podręczny, więc już o dziewiątej trzydzieści opuścili terminal. Przejazd na Wilczy Dół zajął im następne dziesięć minut i zanim minęła dziesiąta, taksówka zatrzymała się przed domem.

      Sara wysiadła pierwsza i czekała na ulicy, gdy Konrad nerwowo szukał po kieszeniach piętnastu złotych, by w końcu zapłacić za przejazd kartą. Trwało to prawie trzy minuty, więc Sara zaczęła sprawdzać otoczenie. Znała tę ulicę na pamięć, wszystkie elementy, samochody, przechodniów, jej atmosferę traktowała jako zamkniętą kompozycję i była przekonana, że jest w stanie dostrzec, a przynajmniej wyczuć, każde naruszenie tej harmonii.

      Od teraz, od tego momentu, Sara i Konrad mieli więcej niż uzasadnione podstawy, by stwierdzić, że wokół nie istnieje już żadna harmonia i że rozpoczął się w ich życiu etap, którego końca nie znają. Teherański potrzask i szalony lot antonowem były niczym w porównaniu z tym, czego spodziewali się w Polsce, i chwilami nie mogli uwierzyć, że to wszystko dzieje się naprawdę. Wierzyli jedynie w to, w co zawsze wierzą szpiedzy – że im się uda, że fakty ułożą się w porządku, jaki dyktuje natura, a oni będą musieli tylko pilnować zasad. Wierzyli, bo to dawało im komfort, ale wiedzieli też, jak bardzo są naiwni.

      Właściwie wszystko wskazywało na to, że ich powrót do Polski jest najgorszym rozwiązaniem, bo stracą dystans do sprawy, a może i swobodę ruchu, ale los kraju spoczywał w ich rękach, a dokładniej – na czarnym memory sticku, na którym zapisali czterdzieści godzin rozmów z Michaiłem Popowskim, dezerterem z rosyjskiego wywiadu i byłym naczelnikiem Wydziału Polskiego. Nawet jeżeli tylko w szpiegowskiej próżności im się wydawało, że ratują świat, to tym razem aż za dobrze wiedzieli, jaki potężny ładunek wybuchowy przywieźli na maleńkiej karcie pamięci, którą Konrad ukrył w ściance walizki.

      – Już są – rzuciła cicho Sara, gdy Konrad się do niej zbliżył. – Dwa samochody betki… nawet numerów nie zmienili. – Uśmiechnęli się do siebie i ruszyli w kierunku wejścia. – Ekipa od naczelnika Gustawa.

      – Nie kryją się – odparł Konrad. – Co to znaczy?

      – Martwią się o nas?

      – Otóż to… W końcu znikliśmy im na dwa tygodnie – dorzucił z nutką ironii.

      – Siódme piętro już wie, że jesteśmy w Warszawie…

      Z szarego opla wysiadł mężczyzna w krótkiej czarnej pilotce i ruszył energicznie w ich kierunku, machając ręką.

      Od razu poznali, że to Władzio z agencyjnej bezpieki. Uniwersalny Władzio do wszystkich zadań i od niedawna prawa ręka naczelnika Marka Belika. Wierny, posłuszny, wytrzymały i głupi. Idealny człowiek do policyjnej roboty w wywiadzie, czyli świecie ludzi inteligentnych.

      – Panie naczelniku! Panie naczelniku! – wołał już z oddali, chociaż widział, że Konrad i Sara zatrzymali się przed bramą i na niego czekają. – Panie naczelniku! – Dobiegł z wyciągniętą ręką, w której trzymał telefon komórkowy. – Pan naczelnik Belik na linii.

      Na chwilę wszyscy zamarli i słychać było tylko przyspieszony oddech Władzia wydobywający się z szeroko otwartych ust.

      Konrad powoli wyjął telefon z jego ręki i przyłożył do ucha.

      – Słucham – odezwał się możliwie niskim głosem.

      – W imieniu szefa Agencji przekazuję panu polecenie natychmiastowego stawienia się w gmachu na Miłobędzkiej. To samo dotyczy pani naczelnik Korskiej. Szef oczekuje państwa o godzinie dwunastej. Od tej chwili zabraniam państwu podejmowania jakichkolwiek kontaktów zewnętrznych z kimkolwiek i cały czas towarzyszyć wam będzie…

      – Posłuchaj, wszo pudrowana… – przerwał Belikowi Konrad. – Albo zjawi się tu ABW z prokuratorem, albo wal się! – Zauważył wymowne spojrzenie Sary. Doskonale odgadła, co powiedział Belik, bo przewidzieli tę sytuację i byli na nią przygotowani. – Pięknego Władzia możesz sobie zabrać do domu, żeby ci posprzątał, u nas nie ma nic do roboty. A szefowi zamelduj posłusznie na czworakach, że o