Najbardziej jednak lubił, gdy mówiła o nim, że sam jest dziełem sztuki, a właściwie natury, lub jednym i drugim, co samo w sobie nie może być owocem ziemskiej syntezy. Natura obdarzyła go wyjątkowo szczodrze antycznym marmurowym ciałem – mówiła czasami, siedząc na nim okrakiem – i zmysły łowcy, intuicję zwierzęcia, wrażliwość artysty, zegarek i miarkę w umyśle, a artysta Głogow – w dwugłowego orła przecudnej urody, chociaż Jagan uważał wciąż, że to smok.
Po spotkaniu z gadającym kotem w Wilnie nie był już taki pewien, czy z jego intuicją i zmysłami jest tak dobrze, jak uważa Gala, czy też odezwała się w nim wtedy wrażliwość artysty, ale na wszelki wypadek nic jej o kocie nie powiedział, bo bardzo lubił, jak siedziała na nim okrakiem i mówiła o sztuce.
Cyrk kochał od dziecka, jak każdy, ale dopiero Gala ukazała mu z całą mocą, że to sztuka, chociaż sama cyrku nie lubiła. Wszystko może być piękne – mówiła i udowadniała to z niezwykłą łatwością.
Więc Jagan na sztuce cyrkowej nie oszczędzał, kupił bilet za trzy tysiące rubli i od dwóch godzin kręcił się, zniecierpliwiony, po bogato ozdobionym różnokolorowymi lampionami bulwarze Cwietnym, między Sadową-Suchariewską a placem Trubnym.
O dziewiętnastej rozpoczynało się przedstawienie w Cyrku Nikulina, na które czekał od dawna. Miejsce wykupione miał w pierwszym rzędzie, bo nie znosił, kiedy mu ktoś zasłaniał arenę i zakłócał bezpośredni kontakt z artystami. Wyjątkowo denerwowały go hałaśliwe i wiercące się nieustannie dzieci, które nie rozumiały powagi wydarzenia, reagując spontanicznie i naiwnie.
Tego dnia Jagan był wyjątkowo podniecony, bo wystąpić miała grupa z Kubania z kaukaską dżygitówką i udmurccy akrobaci Sokołowa. Właśnie te pokazy uwielbiał najbardziej, szczególnie dżygitówkę.
W Moskwie wieczorem było dwadzieścia pięć stopni mrozu i bardzo sucho. Jagan, z gołą głową, bez rękawiczek i bez szalika, już cztery razy zawrócił pod kolumną pamięci poległych żołnierzy OMON na placu Trubnym. Za każdym razem, kiedy dochodził do tego miejsca, zatrzymywał się w postawie zasadniczej, ani trochę mniej zasadniczej niż na placu Czerwonym, i przepisowo salutował.
Za dwadzieścia jeden siódma, czyli dokładnie tak, jak zaplanował, zbliżył się do kolumny, by zasalutować ostatni, piąty raz i udać się wprost do oddalonego o dwieście dwadzieścia trzy metry cyrku wielkiego Jurija Nikulina, który tak pięknie zagrał w Kaukaskiej brance. Jagan nie miał wątpliwości, że Kaukaz już nigdy nie będzie taki piękny i sielski jak na tym filmie, ale uważał, że przynajmniej trzeba dążyć do przywrócenia tego stanu, nawet jeżeli ma to być robione przy użyciu AK-47 czy śmigłowca szturmowego Mi-24.
Opuścił rękę z wyciągniętą sztywno dłonią, delikatnie dotknął nogi i obrócił się na pięcie. Odszedł ledwie kilkanaście metrów od kolumny, kiedy drogę zastąpił mu potężny, wysoki chłopak w sobolowej uszatce mocno przesuniętej na bok, rozpiętym kożuszku i z piwem w dłoni. Zatrzymał się przed nim, wyprostował i zasalutował, najwyraźniej parodiując Jagana. W tym samym momencie gdzieś z boku buchnął gromki mieszany, damsko-męski śmiech i Jagan dostrzegł grupę młodych ludzi, którzy na jego spojrzenie również zasalutowali, wznosząc puszki z piwem i wołając do swojego bohatera:
– Brawo, Igor… Zuch… Baczność, żołnierzyku!
Piwo na takim mrozie musi być wstrętne… szczególnie importowane – pomyślał Jagan, patrząc na puszkę heinekena w dłoni Igora. Najzimniejsze piwo nie powinno mieć mniej niż dwa… no, trzy stopnie, ale na takim mrozie… rosyjska wódka to co innego, to bym zrozumiał.
I nie wyjmując rąk z kieszeni, prostym kopnięciem doljo czagi w lewą stronę uszatki przerwał śmiech chłopaka. Ten nie zdążył nawet przewrócić oczami, otworzył jedynie szeroko usta i zwalił się pionowo w dół jak podcięty wybuchem komin.
– Nie pij piwa na mrozie, chujozo śmierdząca, bo ci ta psia morda przymarznie do puszki – powiedział Jagan i spokojnie ruszył do cyrku na przedstawienie.
Ach… – westchnął głęboko. Dzisiaj kubańscy Kozacy, kurde – pomyślał z radością i przyspieszył kroku.
To był wieczór! Jagan stał kilka minut i bił brawo tak mocno, że jeszcze w metrze nie mógł się trzymać poręczy. Wielokrotnie podrywał publiczność do aplauzu, a po dżygitówce na drugi bis po raz pierwszy w życiu miał łzy w oczach. Poczuł wyraźnie, że smok też jest wzruszony. Sztuka ma ogromną moc, prawie jak rosyjska armia – skonstatował z niewyraźnym przekonaniem i wytarł nos wierzchem dłoni, chociaż w kieszeni miał chusteczki.
W nocnym sklepie pod domem kupił butelkę wódki Cossack, sok pomidorowy i na jutro napój energetyzujący Russian Power. Wjechał na dziewiąte piętro, rzucił wszystko w przedpokoju na podłogę i ledwo dobiegł do toalety. Od jakiegoś czasu nie oblewał już bram w Moskwie ani parków jak wszyscy inni. Uważał bowiem, że Rosja to ziemia święta, w której leżą pokolenia bohaterów, dlatego potrafił donieść mocz do domu albo znaleźć jakąś toaletę w mieście. Na wypadek jednak gdyby sytuacja przybrała bardziej dramatyczny obrót, zawsze nosił przy sobie dwulitrowy plastikowy woreczek na mrożonki z zapięciem, jak przystało na żołnierza specnazu.
– Żaden zapach nie pociągnie psa za człowiekiem tak jak szczyny… Uff… – Głośno wypuścił powietrze, otrzepał dokładnie i zapiął rozporek. – Choroszooo… – westchnął.
Minęła północ, a jemu wcale nie chciało się spać. Siedział w kuchni oparty o ścianę, z wyciągniętymi nogami, w lewej ręce trzymał do połowy wypitą butelkę wódki, a w prawej pustą szklankę. Przed oczami wciąż miał pokaz szalonej dżygitówki kubańskich Kozaków.
Koniki mają co prawda liche, ale jakie mądre i inteligentne… Bladź! Koń i człowiek razem przeciw wrogom – pomyślał. Ech… Rossija! I przyszło mu do głowy, żeby puścić piosenkę Koń zespołu Lube, ale znał już ją na pamięć i trochę mu się znudziła. A właściwie to człowiek i koń… powinno się mówić – poprawił się.
Poszedł do pokoju i przyniósł do kuchni swojego laptopa. Włączył i nim się zalogował, wlał sobie pół szklanki i wypił na bezdechu. Gdy wypuścił powietrze, laptop był już w sieci.
– Światłowody, bladź… światłowody… szerokopasmowy internet. Ech… Rossija! Bladź! – mruczał pod nosem, szukając czegoś w Googlach. – No! Znalazłem! Ja bym nie znalazł?! No, teraz sprawdzian mały. – Był w doskonałym nastroju i nie bez powodu, bo miał za sobą wyjątkowo udany dzień. – Sześć, trzy, dwa, siedem, pięć, cztery, cztery – wyliczył z zamkniętymi oczami. – O! – Spojrzał, mrużąc oczy. – Pomyliłem się o dwie osoby. Tak… to razem będzie sto jedenasty raz – oznajmił na głos z zadowoleniem, uderzył palcem w klawisz Enter i stanął na środku kuchni, z rozłożonymi rękami i zamkniętymi oczami.
Odczekał chwilę.
Dynamicznie, przeciągle zaczęła trąbka w tonacji F-dur, pląsając lekko. Po chwili dołączyły do niej helikony i tuby, zupełnie niewinnie ciągnęły razem całkiem długo, równo, wyraźnie, jakby na coś czekały. Jagan słyszał każdą drżącą półnutę, każdy pusty interwał i choć nawet nie wiedział, co to klucz wiolinowy, to czuł motylki w brzuchu. Wkrótce, bez wielkiego zaskoczenia, przyłączyły