Wrócił po swoich śladach. W obejściu mężczyzna wyprowadzał konia ze stajni. Ciężkie zwierzę stało oślepione słońcem. Gospodarz klepnął je w zad i próbował zmusić do ruchu. Gniady stępak pokłusował parę kroków i znieruchomiał.
– Trupa tam masz! – zawołał.
– No i chuj! – odkrzyknął mężczyzna. – Odtaje i spłynie. Ryby się zbudzą, to go zjedzą.
– Niemiec wie?
– Ja się go nie pytał – odpowiedział i podszedł do płotu. Z komina chałupy unosił się błękitny dym. – Trup w te, trup w tamte. Jesienią już płynęli. Starczyło popatrzeć. Dnia nie było.
– Skąd płynęli?
– Chuj wie. Z góry. Z ruskiej, może z naszej strony. Płynie, kiecka się wydyma, białe udziska widać i płynie dalej. Wystarczyło stanąć. Dzieci się darły: „Tato, złap, tato, złap!”. A co ja będę łapał? Trupiarz jestem? „Poszły do chałupy!” Latem to aż smród szedł. Ja tu na wodę patrzę i wszystko widzę.
– Łódkę jeszcze masz?
– Mam i nie mam. W sąsieku słomą przykryta. Strach teraz.
– Ruskie stali na brzegu.
– Raz stoją, raz nie stoją. Nie wyczujesz. Zegarków chuje nie mają.
– A skąd mają mieć?
– Właśnie. No dobra, gniadego muszę przegonić. Z Bogiem.
– Z Bogiem.
No więc nie wiedział, czy mają za co. Wspominał wodnych nieboszczyków i wydawało mu się, że śmierć na lądzie mimo wszystko jest lepsza. Zostaje się na miejscu, a nie płynie nie wiadomo skąd i dokąd. Dwaj stojący przy nim skończyli palić. Nie czuł dymu. Ten, którego nazywali plutonowym, zakomenderował:
– Wyciąć kij, żołnierze. W sam raz żeby był.
Błysnęła latarka i zaszeleściły zarośla.
– Nic nie wiesz…
Tamtych dwóch wróciło i stali tuż obok w zupełnej ciszy.
– Obrócić go – powiedział plutonowy.
Latarka go oślepiła. Poczuł, jak rozwiązują mu ręce, chwytają za ramiona, rzucają twarzą na kanciaste drewno i na powrót krępują dłonie.
– Wydra, zaczynaj.
Ciepłe powietrze poruszyło się, usłyszał świst i zdążył pomyśleć, że z tego, co wycięli, zrobili bicz. Nie poczuł uderzenia, tylko ból. „Wszystko musiało tam pęknąć – przebiegło mu przez myśl. – Koszula, zaschnięta krew i skóra”. Mężczyzna zwany Wydrą cofnął się o pół kroku i wziął zamach powoli, dokładnie obliczając odległość. Ból drugiego uderzenia połączył się z pierwszym. Próbował liczyć kolejne, ale szybko stracił rachubę. Po prostu bolało coraz bardziej. Objął z całej siły graniastą belkę i przycisnął do niej twarz. Tamten posapywał miarowo. Świst stał się głośny i wydawało mu się, że rozbrzmiewa echem w ciemności, że słychać go we wsi, nad rzeką, na drugim brzegu. „Do kości doszło” – pomyślał i poczuł, jak mięso oddziela się od kręgosłupa. Szarpnął się do tyłu i zaczął krzyczeć. Zimny wylot lufy przycisnął mu twarz do drewna.
– Cicho, kurwa. Wydra, przerwa.
– Dobrze szło, panie plutonowy.
– Wydra!
– Tak jest!
Poczuł, że rozpalone plecy stygną i krew zaraz zakrzepnie, zamieni się w skorupę pomieszaną ze strzępami materiału.
– Ma być cicho – powiedział plutonowy. – Jesteśmy, kurwa, w konspiracji i nie możemy drzeć ryja, kiedy wokół czai się wróg.
– Nie jestem w żadnej konspiracji – odpowiedział wolno.
– Jesteś, łódkarzu. Wszyscy jesteśmy. Tak się historycznie złożyło, nie po raz pierwszy zresztą. Tak się złożyło i musimy temu sprostać. Ty, ja, Wydra i cały naród, bo inaczej narodu nie będzie, a jak nie będzie narodu, to co będzie? Wiesz?
– Nie wiem – odpowiedział, bo chciał, żeby plutonowy nie przestawał mówić.
– Nie wiesz, nic nie wiesz… To ja ci powiem: nic nie będzie. Nic.
– Jak to nic?
– Nic. Gówno. Nic.
– Jak? Wsi nie będzie, rzeki, tego wszystkiego…
W głowie miał obraz skarpy z dawnym ruskim klasztorem, niskich łęgów po drugiej stronie, srebrnych luster rozlewisk, trzcinowisk, krowich wygonów ciągnących się aż pod Dorohuczę z jej białymi kościołami na wzniesieniu i zielonym zakolem obejmującym strome wzgórze, z łagodnymi grzbietami smużącymi się na niebiesko jeden za drugim na południe od rzeki. Bolało go, usta miał suche i sklejone i najchętniej by zasnął, ale mówił, żeby tamten też mówił, nie przestawał i może w końcu nadejdzie świt.
– Dorohuczy nie będzie?
– Nie będzie. Nie będzie nasze, to jakby nie było. W Dorohuczy do kościołów Kozacy wjeżdżali i w kropielnicach konie poili. To co? Była Dorohucza czy nie była?
– Teraz konie poili?
– Nie, kurwa, kiedyś! Co za różnica? Teraz tankami wjechali i chuj wie, co po kościołach robią. Ludzie mówili, że figury ze złota bagnetami skrobali. Trzy godziny dali, żeby wszystko zabrać. Jak? Ołtarze, konfesjonały, obrazy, dzwony? Dzwony podobno zdjęli i gdzieś zakopali, ale obrazy jak zakopiesz? U benedyktynek rzeźnię zrobili.
– Rzeźnię zrobili w cerkwi – odpowiedział. – Mówił mi taki, co skóry na tamtą stronę wozi.
– Skóry do rzeźni?
– Chrom na buty. Tam nic nie ma. Mówił, że bydło i świnie biją w cerkwi.
– A to prawidłowo – zamilkł na chwilę, a potem już ciszej powiedział: – Bo widzisz, tak się składa, że i Hitler, i czerwoni mają jednak dobre strony, chociaż wstyd to mówić. I co ci jeszcze tamten opowiadał? Że co tam robią?
– Nic więcej. Tylko że bydło biją. Nie można było gadać, bo noc i po wodzie się niosło. Nawet do brzegu nie dopłynąłem. Wlazł do wody po pas, tobołek na głowę zarzucił i tak poszedł. Księżyca nie było, to zaraz zniknął. Często chodzi.
– Z czerwonym handluje. Co z powrotem nosi?
– Nie wiem. Nie pytam.
– Nie wiesz. Nic nie wiesz.
– Tak lepiej.
– Nie zawsze. Znasz go?
– Tyle co z łódki.
– Nie leć w chuja, ci powiedziałem.
– W nocy jest ciemno.
– Skąd jest?
– Nie wiem.
– Dobra. A z pieniędzmi sobie