Czekali na niego pod wysokim drewnianym krzyżem, który ktoś kiedyś ustawił z okazji zniesienia pańszczyzny. Tak mówili we wsi. Zastąpili mu drogę. W zaroślach mrok był gęściejszy i nie widział ich twarzy. Gdy się zbliżyli, poczuł skisły smród potu. Było ich dwóch. Zatrzymał się, a potem instynktownie cofnął o dwa kroki.
– Czego chcecie? – zapytał.
Nie odpowiedzieli, tylko postąpili w jego stronę. Znów zrobił dwa kroki w tył, licząc, że po omacku trafi na ścieżkę. Poczuł na plecach cierniste zarośla, przesunął się trochę, napierając na sprężystą ścianę, a oni bez słowa stali w ciemnościach. W końcu krzaki ustąpiły i powoli wsunął ciało w pustą przestrzeń. Pomyślał, że jeśli ich zagada, to nie ruszą się z miejsca.
– No co? Chodzić nie wolno? Z żandarmerii jesteście? Do domu człowiek nie może wrócić? Kto wy w ogóle jesteście, żeby po nocy na cmentarzu wystawać i ludzi straszyć? Kurwa, umarlaki jakieś…
Odwrócił się i skoczył w kolczasty przesmyk. Głóg rozdarł mu koszulę na ramieniu. „Chuja mnie złapią w nocy” – pomyślał i chwilę później poczuł czyjąś obecność tuż przed sobą, a potem kopnięcie, które podcięło mu nogi. Upadł plecami w gąszcz. Następny kopniak rzucił go głębiej w zarośla. Usta wypełnił mu metaliczny smak krwi. Od kolejnego stracił przytomność.
– Leż. – Ktoś stał nad nim, czarniejszy od ciemności. – Następnym razem nie będziesz uciekał.
Poruszył się i poczuł ból w całym ciele. Koszulę miał mokrą od krwi. Tamten się pochylił.
– Wozisz ludzi – powiedział.
– Czasem – odparł. Ledwo było go słychać.
– Dziś w nocy obróciłeś dwa razy.
– Dziś nigdzie nie byłem.
– Nie pierdol. Dwa razy byłeś. Na dwa razy można dziesięciu albo i więcej przewieźć. Po sto za łeb. Dobrze liczę?
Gdzieś w mroku odezwał się lelek. We wsi zaszczekał pies. Ale to było daleko, gdzie indziej. Tutaj panował duszny upał jak w ciasnej izbie. Prawie się nie widzieli, ale czuli swój smród i strach, który podchodził do gardeł jak gęsta krew.
– Podnieście go i trzymajcie – zawołał tamten w ciemność.
Dwóch zjawiło się natychmiast. Chwycili go za ramiona, wyszarpnęli z kolczastych wnyków i postawili na nogi. Pchnęli w stronę krzyża. Usłyszał, jak tamten przeładowuje broń.
– Trzymać go, bo mu się wydaje, że sprytny jest.
Wykręcili mu ręce do tyłu. Stał pochylony, czuł, jak krew na plecach stygnie i lepi koszulę do skóry. Pomyślał, że niedługo powinno świtać, ale nie wiedział, czy to dobrze, czy źle. Oślepiło go nagłe światło.
– Przywiążcie go tam.
– Gdzie?
– Mówię. Tam.
Rzucili go w tył, aż uderzył plecami w twarde drewno. Któryś wyciągnął mu pasek i skrępował ręce na plecach. Światło zgasło. Nic nie widział. Obszukiwali go. Wypróżnili kieszenie spodni, ale prawie nic nie miał. Pół paczki papierosów, benzynową zapalniczkę zrobioną z łuski od dwudziestomilimetrowego naboju i stary kozik z drewnianą rękojeścią. Potem obmacali dokładnie całe ciało. Poczuł ból, gdy materiał koszuli oderwał się od pleców.
– Nic nie ma – powiedział któryś z nich.
– Nic?
– Nic. Papierosy, nóż. Nic.
Snop światła padł na leżące w trawie przedmioty. Jeden z tych, którzy go trzymali, przyklęknął i sięgnął po paczkę i zapalniczkę.
– Zostaw.
– Panie plutonowy, palić się chce.
– Jesteśmy żołnierzami, a nie złodziejami.
– Ale…
– Nie ma, kurwa, „ale”. Jak chcecie się częstować, to jego spytajcie.
Poruszył dłońmi, ale pasek był mocno zaciśnięty. Starał się nie dotykać plecami drewna. Ziemia była mokra i zimna. Czekał, aż znowu zaszczeka pies, bo chciał poczuć, że wieś jest blisko, że nie są tu sami, tylko z tym krzyżem i starymi trupami pod ziemią. Wschód miał za plecami. Wyobrażał sobie, że zaraz wyjdzie słońce, zrobi się jasno i wszystko zniknie.
– Niech biorą – powiedział.
Latarka znów się zapaliła i zobaczył, jak dzielą się papierosami.
– Niemieckie – powiedział któryś.
– Widzisz skurwysyna!
Latarka zgasła i błysnął płomyk zapalniczki. Poczuł zapach dymu. Pomyślał, że powinni go poczęstować, ale zaraz przyszło mu do głowy, że wtedy go zastrzelą.
– Gdzie schowałeś?
– Nigdzie.
– Nie leć w chuja z wojskiem, ci mówię.
– Jakim wojskiem?
– Z polskim, kurwa, z polskim.
– Przecież wojna się skończyła.
Poczuł, że tamten zbliża się w ciemnościach. Jego ciepło i pot były gorętsze niż upał nocy.
– Posłuchaj, przewoźniku mośków: wojna się nie skończy, póki my żyjemy. A na wojnę potrzebne są pieniądze. Najlepiej mośkowe, a ty je masz, tylko nie chcesz dać. Nie chcesz dać pieniędzy na wojnę z wrogiem. Wiesz, ile kosztuje pistolet? No powiedz, wiesz?
– Nie wiem – odpowiedział. – Nie interesowałem się.
– To się, kurwa, zainteresuj. Cztery tysiące kosztuje, a niemiecki pięć…
– U Ruskich powinno być taniej. U nich wszystko taniej – powiedział.
– Tak mówisz? To woź pistolety, a nie mośków. Albo mośków w jedną, a pistolety w drugą. Patriotycznie byś jeździł. Zarazę w jedną, oręż w drugą. Trzydziestu za tetetkę. Po ile tetetki mają? Co tam trzydziestu. Piętnastu, dziesięciu. Płaciliby. Dziesięciu weźmiesz?
– Nie wiem – odpowiedział.
– Nic nie wiesz – westchnął tamten. – Nic nie chcesz powiedzieć. Ciężko z wami wszystkimi. – Westchnął jeszcze raz i odsunął się w mrok.
Psy we wsi się rozszczekały. Pocieszał się, że to znak nadciągającego brzasku. Zastanawiał się, czy mają go za co zabić. Nic specjalnego nie przyszło mu do głowy, a potem przypomniał sobie trupa, którego jakiś czas temu znalazł przy brzegu. Unosił się wzdęty, z koszulą opiętą na plecach. Wydawało mu się, że skądś go zna, może ze wsi, albo że go kiedyś wiózł. Podniósł już wiosło, żeby go odwrócić, ale się rozmyślił, bo przecież ta wiedza nie była mu do niczego potrzebna. Mogła oznaczać kłopoty. Nic innego. Więc pchnął go tylko lekko w stronę głównego nurtu. Raz i potem jeszcze raz, i patrzył, jak prąd niesie ciało w dół rzeki. Nigdy później o nim nie słyszał, więc pewnie nikt go nie znalazł, a nawet jeśli, to może niżej. Wieś albo dwie