Ukochany wróg. Kristen Callihan. Читать онлайн. Newlib. NEWLIB.NET

Автор: Kristen Callihan
Издательство: OSDW Azymut
Серия:
Жанр произведения: Остросюжетные любовные романы
Год издания: 0
isbn: 978-83-287-1622-3
Скачать книгу
z supermarketu, a Macon cedrowym mydłem i feromonami „zerżnij mnie”.

      – Powiedz mi wobec tego, Ziemniaczku, czy to właśnie owo wewnętrzne piękno przemawia do ciebie z kalendarza pełnego zdjęć roznegliżowanych strażaków, który masz w swoim pokoju?

      Z twarzy odpłynęła mi cała krew, zostały tylko bolesne ukłucia. Macon uśmiechnął się okrutnie.

      – Nie wierzę, że lecisz na Hayesa z powodu jego porywającej osobowości. Zadzierasz nosa, chociaż ładny wygląd przemawia do ciebie tak samo jak do nas wszystkich. Ja przynajmniej mam jaja, żeby to przyznać.

      Co gorsza, miał rację. Trzasnęłam drzwiczkami szafki i odeszłam.

      – Dzięki za rozmowę, Ziemniaczku! – zawołał za mną prześmiewczo. I cholernie głośno. A gdy Macon Saint coś mówił, ludzie słuchali.

      Do obiadu wszyscy nazywali mnie Ziemniak. Kiedy następnego dnia kuchnia serwowała smażony ser i opiekane ziemniaczane kulki, w moją stronę pomknęły dziesiątki brązowych pocisków. Król Shermont nadał mi przezwisko, wszyscy pokornie je stosowali.

      Skutek tego był taki, że prawie zrezygnowałam z balu. W końcu wtrąciła się Sam. Wparowała do mojego pokoju i zaczęła gadać.

      – Nie daj mu się. To przecież tylko jego kolejny wygłup. – Patrzyła na mnie szaroniebieskimi oczami, w których malowała się szczerość. Wzięła mnie za rękę. – Poza tym super, że Saint nadał ci ksywkę. Nikomu innemu jej nie nadał. Nawet mnie.

      Zmarszczyła brwi, tak jakby nagle poczuła się pominięta i świadomość tego wykluczenia jej się nie spodobała.

      – Ziemniak to nie ksywka – warknęłam. – To obraźliwe przezwisko, i proszę bardzo, możesz je sobie zabrać w każdej chwili.

      – Nie. – Mocno pokręciła głową; jej proste włosy spływały teraz po plecach jak lśniąca fala. – Ja potrzebuję czegoś innego. Symbolu naszej głębokiej więzi, duchowego pokrewieństwa.

      – To może Zwierciadełko? – palnęłam bez namysłu. – Skoro oboje tak uwielbiacie się w nim przeglądać.

      Owszem, to nie było miłe. Policzki siostry pokryły się różem; wstała z mojego łóżka.

      – Sam, nie chciałam…

      – Nie – przerwała mi ostro. – Przecież tak myślisz. Saint ma rację: ty po prostu musisz dzielić ludzi.

      – I kto to mówi? – odpaliłam.

      – Zawsze wszystko zbywasz żartem – stwierdziła Sam, choć wcale nie żartowałam, i skrzyżowała ręce na piersi. – Wiesz, na czym polega twój problem? Że nie umiesz grać w tę grę.

      – Grę? Życie to nie gra.

      – Gówno prawda. Życie to gra, tak było i zawsze będzie. Uśmiechaj się, nawet jeśli nie masz ochoty, zabiegaj o sympatię ludzi na stanowiskach, żeby ci pomagali albo trzymali twoją stronę – wyliczała, odginając palce. – Gdy już uznają cię za miłą, uczciwą i pomocną, dostaniesz wszystko, co chcesz.

      – To właśnie powinnam robić? Udawać kogoś innego i knuć?

      Wzruszyła ramionami.

      – Tak właśnie postępują ludzie sukcesu. Snują intrygi, zawierają sojusze, realizują plany.

      – Jeśli to nazywasz sukcesem, to ja dziękuję. Wolę porażkę; przynajmniej będę żyła w zgodzie ze sobą.

      Sapnęła.

      – Możesz sobie być arogancka, ale i tak wiem, że po prostu boisz się pójść na bal bez pary – oznajmiła i wyszła.

      To przeważyło: nie chciałam, żeby ktoś nazwał mnie tchórzem.

      Wybrałam się z mamą na zakupy. Zdecydowałam się na klasyczną sukienkę, wąską, do ziemi, z zielonej satyny, z króciutkimi rękawkami. Wydawało mi się, że moja figura jest zbyt wyeksponowana, i czułam się śmiesznie, ale mama zapewniała, że wyglądam prześlicznie.

      Poszłam sama. Oczywiście nie tylko ja byłam bez pary, ale i tak strasznie się denerwowałam, gdy kroczyłam głównym korytarzem do hotelowej sali, w której odbywał się bal.

      Tam go zobaczyłam.

      Macon stał znudzony obok grupki przyjaciół, sam pośród nich. Nie wiem, jak wyczuł moją obecność, ale gdy weszłam, odwrócił głowę. Nasze spojrzenia się spotkały; zwolniłam kroku.

      W idealnie skrojonym smokingu wyglądał… Wyglądał tak, jakby pojawił się tu zupełnie z innego świata. Jego miejsce było wśród eleganckich elit, imprezujących na jachtach, przechadzających się bulwarami w Paryżu. Jak to możliwe, że wcześniej tego nie zauważyłam? Nie pasował do tego miasta tak samo jak ja, tylko z innych powodów. Różnica między nami polegała na tym, że odmienność Macona nikomu nie przeszkadzała, po prostu ludzie cieszyli się, że mogą być obok niego.

      Nie pamiętam, jak udało mi się przebyć te ostatnie metry, ale znaleźliśmy się twarzą w twarz. Przesunął po mnie tymi ciemnymi oczami, ściągnął brwi.

      – Przyszłaś.

      – Miało mnie nie być?

      Teraz zmarszczył brwi jeszcze bardziej, uciekał wzrokiem, jak gdyby moja obecność go niepokoiła.

      – Myślałem, że zrezygnujesz.

      Wzruszyłam ramionami. Byłam bardzo świadoma swojego wyglądu: elegancka suknia, makijaż, włosy skręcone w luźne loki. Czułam się nienaturalnie, ale wiedziałam, że tworzę ładny obrazek.

      – Przykro mi zatem, że cię rozczarowałam.

      Milczał. Gdy w końcu odpowiedział, jego głos brzmiał prawie jak szept.

      – Nie jestem rozczarowany.

      Żadne z nas już się nie odezwało, oboje byliśmy zbici z pantałyku. Nawet jeśli moja obecność nie rozczarowała Macona, to nie wyglądał na uradowanego. Mnie też daleko było do szczęścia, nie ufałam Saintowi. Jak gdyby za milczącym porozumieniem oboje odwróciliśmy się i udaliśmy w innych kierunkach.

      Roztrzęsiona, z dudniącym sercem, weszłam do sali balowej. Większość ludzi z naszego rocznika już tańczyła albo gromadziła się w grupkach przy długim stole z jedzeniem.

      Nie zwracałam większej uwagi na kulinarne specjały, bo i tak nie dałabym rady nic przełknąć, ale przez salę przetoczyła się fala tłumionego śmiechu. Tak jakby karmiąc się sam sobą, dźwięk narastał, coraz mniej stłumiony, coraz bardziej złośliwy.

      Jego źródłem był bufet; spojrzałam w tamtą stronę, gapiło się na mnie kilkanaście osób. Poczułam żar na policzkach i rozejrzałam się: teraz wszyscy wlepiali we mnie gały.

      Stres ścisnął mi krtań, powoli podeszłam do stołu. Śmiech potężniał, powietrze wypełniały szepty: „Ziemniaczki, ziemniaczki”. Zrozumiałam: chodziło o jedzenie.

      Opiekane ziemniaczane kuleczki na każdej przeklętej tacy. Leżały dosłownie wszędzie.

      Nie mogłam oddychać. Zesztywniały mi mięśnie. Ktoś gwizdnął, kilka osób zgarnęło kulki, jedna z nich trafiła w sukienkę, znacząc satynę tłustą smugą. Wzdrygnęłam się, czułam, że płonę. Na drugim końcu sali zobaczyłam Sam, w wielkich oczach miała panikę, ale nie zrobiła nic, żeby stanąć w mojej obronie. Tkwiła nieruchomo jak sparaliżowana.

      W sali znalazł się Macon. Stał kilka metrów dalej, wpatrzony w stół.

      – Świetny kawał, Saint! – zawołał jego przyjaciel Emmet.

      Głośny wybuch śmiechu. Wciągnęłam głęboko powietrze. Zabolało.

      Macon nie odpowiedział. Spojrzał na mnie szybko; w jego oczach