Uniósł miecz do ciosu, ale stwór machnął łapą i wytrącił mu go z ręki. Broń z brzękiem uderzyła o kamienne ogrodzenie, upadła na ziemię. Człowiek nie miał szans po nią sięgnąć.
Nie miał też jednak czasu na rozpacz. Potwór zaatakował, bijąc złomkiem włóczni. Mężczyzna cofał się, wykonując serię uników i drzewce trafiało w powietrze, co jeszcze bardziej rozzłościło włochatego stwora. Odrzucił resztki włóczni i młócąc łapami, ruszył na przeciwnika. Ale krwawiąca rana w udzie sprawiła, że ledwie kuśtykał.
Człowiek postanowił to wykorzystać i dostać się do miecza. W tym celu musiał ominąć potwora. Wykonał zwód w lewo, udając, że zamierza ruszyć w tę stronę, a potem nagle zmienił kierunek. Stwór wyczuł jego zamiary i zdołał go złapać. Bez trudu dźwignął przeciwnika w górę i cisnął o ziemię. To powinno normalnemu człowiekowi pogruchotać kości, ale wojownik tylko jęknął z bólu i przetoczył się, żeby uciec spod stóp oprawcy. W ostatniej chwili, bowiem olbrzym z miejsca próbował go zdeptać.
Mężczyzna usiłował się podnieść, ale stwór zaraz do niego przypadł i kopnął w żebra tak silnie, że odrzuciło go dobre trzy metry. Przez kilka długich sekund leżał bez życia pośrodku areny i wydawało się, że to już koniec. Ogniste aury widzów przygasły. Płomienne istoty spodziewały się, że walka potrwa o wiele dłużej. Niektórzy zaczęli nawet opuszczać miejsca, kierując się w stronę wyjścia z amfiteatru.
Wtem człowiek poruszył się. Najpierw drgnęła dłoń, potem cała ręka, a następnie całe ciało. Dźwignął się i stanął chwiejnie. Plunął krwią. Trybuny ponownie buchnęły ogniem, płomienie liznęły wieczorne niebo, oświetlając arenę, na której miał rozegrać się ostatni akt dramatu.
Włochaty olbrzym pokręcił głową, nie dowierzając temu, co widzi. Krucha istota, człowiek, z którym przyszło mu się mierzyć, zdołał nie tylko zadać poważną ranę, ale przetrwać wszystkie ataki. Powinien dawno nie żyć albo skulony ze strachu skomleć o litość. Zamiast tego stał dumnie wyprostowany. Nie sposób było dostrzec jego twarzy za zasłoną hełmu, ale nie ulegało wątpliwości, że oprócz bólu maluje się na niej jakiś rodzaj buty i arogancji.
Potwór ruszył. Powoli i ostrożnie. Nie tylko ze względu na zranioną nogę, ale również na respekt, jaki poczuł do przeciwnika. Ktoś, kto miał w sobie tyle odwagi i silnej woli, zasługiwał na szacunek. Przyspieszył dopiero, będąc zaledwie trzy kroki od rywala.
Człowiek nie ruszył się. Pochylił tylko głowę. Pozbawiony broni nie miał żadnych szans z rozpędzonym olbrzymem. Wyglądało na to, że szykował się na godną śmierć.
Nagle ziemia zadrżała, a potem rozstąpiła się pod stopami olbrzyma. Z rozpadliny buchnął pióropusz ognia, tworząc ścianę rozdzielającą walczących. Języki lawy chlasnęły włochatego stwora, parząc mu klatkę piersiową. Wyjąc z bólu, zaczął gasić tlące się futro, nie zwracając uwagi na przeciwnika. A ten postanowił to wykorzystać.
Chwycił leżący na ziemi łańcuch, którym wcześniej skuty był potwór. Następnie wziął mocny rozbieg i nie zważając na buchające płomienie oraz bulgoczącą lawę, przeskoczył przez rozpadlinę. Z impetem wylądował po drugiej stronie. Olbrzym zdołał już ugasić płomienie, ale nadal stał do niego tyłem. Mężczyzna nie czekał. Skoczył przeciwnikowi na plecy, okręcił łańcuch dookoła jego szyi i mocno zacisnął. Potwór szarpał się i wił, próbując zrzucić z siebie intruza. Nic z tego.
Olbrzym dusił się, żelazne ogniwa łańcucha wpijały mu się w szyję, zanurzały głęboko w miękkim futrze. Mocarnymi łapami starał się zerwać okowy, ale to również nic nie dało. Z sekundy na sekundę słabł, aż wreszcie troje czarnych oczu zgasło i wielkie cielsko runęło bezwładnie na ziemię.
Mężczyzna zwlókł się z poległego przeciwnika i ciężko dysząc, rozejrzał się po trybunach. Widownia huczała nieprzyjemnym hałasem szalejącego pożaru. W ten sposób ogniste istoty oddawały cześć bohaterowi areny. Wojownik zdjął hełm i wzniósł go w geście zwycięstwa.
Gorący podmuch wiatru szarpnął długie, jasne włosy, odsłaniając młodzieńcze oblicze, naznaczone jednak głębokim cierpieniem i smutkiem, charakterystycznym dla ludzi, którzy stracili nadzieję. Błękitne niegdyś oczy teraz były zgasłe i przybrały kolor ciemnoniebieski. Na mocno zaciśniętych ustach uśmiech nie gościł już od dawna, natomiast zmarszczone gniewnie brwi kontrastowały z wykonanym przed chwilą gestem triumfu.
Uriah Nelson na pewno wolałby być teraz zupełnie gdzie indziej.
SYSTEM 41 GEMINORUM
SEKTOR ZEWNĘTRZNY
„Jak mało tu gwiazd” – pomyślała Valeria, spoglądając przez szybę kokpitu myśliwca, który mknął na czele klucza czerwonego w stronę zewnętrznych rubieży systemu 41 Geminorum. Zaraz jednak zmarszczyła czoło i przeniosła wzrok na przyrządy pomiarowe. To nie był zwykły lot patrolowy, podczas którego mogła delektować się pięknem kosmosu, lecz ważna wojskowa misja. Ale Czarna nie mogła oprzeć się pokusie i co jakiś czas zerkała na pustkę rozciągającą się za obrzeżami Galaktyki.
Valeria pochodziła z Gromady Arches, położonej niemal w centrum Drogi Mlecznej. Tam gwiazd było bez liku. Na jej rodzinnej planecie noc niewiele różniła się od dnia. I może właśnie dlatego Czarna nigdy nie potrafiła przyzwyczaić się do ciemności? Nikomu się do tego nie przyznała, ale oprócz fascynacji odczuwała przeraźliwy lęk, ilekroć spoglądała na kosmiczny ocean czerni. Wzięła głęboki oddech i skupiła się na danych wyświetlanych na przesłonie hełmu.
Sześć myśliwców klucza czerwonego poruszało się ze stałym przyspieszeniem, zgodnie z wyznaczonym wcześniej kursem. Wszystkie systemy działały, wskaźniki poziomu paliwa wskazywały, że piloci zdołają zbadać wyznaczony sektor i bez problemu wrócić na okręt stacjonujący na orbicie planety znajdującej się prawie dwieście milionów kilometrów stąd.
Układ gwiezdny należał do Diohda i był najdalej wysuniętym przyczółkiem ich imperium. Pomimo tego kolonia okazała się dobrze rozwinięta, większość planet zamieszkanych, na księżycach i planetoidach znajdowały się górnicze bazy, pomiędzy globami kursowały statki handlowe oraz promy pasażerskie.
Po przybyciu „Hajmdala” do układu 41 Geminorum ludzie na początku spotkali się z chłodnym przyjęciem. Diohda obawiali się potężnego drednota, gdyż sami dysponowali zaledwie osiemnastoma okrętami wojennymi, z czego większość stanowiły korwety i kutry rakietowe. Ale gdy prezydent Emmanuel Kopp i admirał Nathaniel Kashtaritu przekonali władze systemu, że Federacja Terrańska nie ma wobec nich wrogich zamiarów, nastawienie gospodarzy diametralnie się zmieniło. Pomogli w uzupełnieniu zapasów i pozwolili na pobyt ludzi w układzie planetarnym tak długo, jak zechcą.
Nikt z załogi „Hajmdala” nie miał wątpliwości, że za tą gościnnością kryje się coś więcej. Po dwóch tygodniach Diohda poprosili o przysługę. Ponoć admirał Nathaniel Kashtaritu, gdy dowiedział się, o co chodzi, najpierw szeroko otworzył oczy ze zdumienia, a potem wybuchnął gromkim śmiechem. „Hajmdal” miał się zmierzyć z duchem, okrętem widmo.
Ponoć był niewykrywalny dla sensorów aktywnych i pasywnych. Diohda nazywali go Inana-Szatur, bowiem przywodził na myśl skrzydlatą boginię wojny o tym imieniu. Najpierw manifestował swoją obecność na ekranach wizualnych i znikał, jakby był tylko mrzonką. Powstało na jego temat wiele mitów i legend. Niektórzy twierdzili, że to okręt upiorów, które nie mogą zaznać spokoju po śmierci i włóczą się po systemie planetarnym w poszukiwaniu odkupienia. Ale w pewnym momencie