Księgi Jakubowe. Ольга Токарчук. Читать онлайн. Newlib. NEWLIB.NET

Автор: Ольга Токарчук
Издательство: PDW
Серия:
Жанр произведения: Зарубежная классика
Год издания: 0
isbn: 9788308072097
Скачать книгу
Bóg stworzył świat i umarł z wysiłku. Trzeba było przyjechać aż tutaj, żeby to zrozumieć.

      Dlatego Kossakowski zaczyna się modlić.

      Ale modlitwa mu się nie udaje. Daremnie pochyla głowę ku brzuchowi, zwija ciało w kłębek, podobny do tego, jaki tworzyło przed urodzeniem – tak jak go uczono. Spokój nie nadchodzi, oddech nie może się wyrównać, a słowa „Panie Jezu Chryste…” powtarzane mechanicznie nie niosą żadnej ulgi. Kossakowski czuje tylko swój zapach – woń dojrzałego, spoconego mężczyzny. Nic więcej.

      Następnego dnia rankiem, nie zważając na wymówki Ireny ani na porzucone obowiązki, wsiada na pierwszy lepszy żaglowiec i nawet nie pyta, dokąd on płynie. Słyszy jeszcze z brzegu wezwanie „Molidbaaa, Molidbaaa” i wydaje mu się, że to woła go wyspa. Dopiero na morzu dowiaduje się, że płynie do Smyrny.

      W Smyrnie układa mu się bardzo dobrze. Znajduje pracę u trynitarzy i pierwszy raz od długiego czasu udaje mu się zarobić jakieś godziwe pieniądze. Nie skąpi sobie niczego: kupuje porządny turecki ubiór i zamawia wino. Picie sprawia mu wielką przyjemność, byleby miał dobre towarzystwo. Widzi, że kiedy tylko rozmawia z jakimiś chrześcijanami i mówi, że był na górze Athos, budzi to wielkie zainteresowanie, więc każdego wieczoru dodaje do swojej opowieści jakiś nowy szczegół, aż w końcu staje się ona niekończącym się pasmem przygód. Mówi, że nazywa się Moliwda. Jest zadowolony z tego nowego miana, bo przecież nie imienia. Moliwda to coś więcej niż imię, to nowy herb, szyld. Poprzednie miano: imię i nazwisko – już nieco przymałe, sparciałe i jakieś takie słomiane, jak myśli – prawie zupełnie porzuca. Używa go tylko wobec braci trynitarzy. Antoni Kossakowski – co z niego zostało?

      Moliwda chciałby przyglądać się teraz swojemu życiu z pewnym dystansem, jaki mają ci Żydzi z Polski, których tu spotkał. Za dnia robią, co do nich należy, skupieni i zawsze w dobrych humorach. Wieczorem bez przerwy rozmawiają. Najpierw ich podsłuchuje, oni zaś myślą, że ich nie rozumie. Niby Żydzi, a Moliwda czuje, że jest w nich coś bliskiego. Nawet zastanawia się całkiem poważnie, czy to powietrze, światło, woda, przyroda tak jakoś osadzają się w człowieku, że ci, którzy wychowali się w tym samym kraju, muszą być do siebie podobni, nawet gdy wszystko ich dzieli.

      Najbardziej lubi Nachmana. Jest bystry i wygadany, umie w dyskusji wykręcić kota ogonem i udowodnić każde, nawet najbardziej absurdalne twierdzenie. Umie też zadawać pytania, które wprawiają Moliwdę-Kossakowskiego w zadziwienie. Widzi on jednak, że ogromna wiedza i inteligencja tych ludzi spożytkowane zostają na jakieś dziwaczne zabawy ze słowami, o których on sam ma tylko ogólne pojęcie. Kupuje kiedyś kosz oliwek i spory dzban wina i idzie do nich. Jedzą te oliwki, plują pestkami pod nogi zapóźnionych przechodniów, bo zapada już zmierzch i upał smyrneński, wilgotny i lepki, słabnie nieco. Nagle ten starszy, reb Mordke, zaczyna wykład o duszy. Że jest w istocie potrójna. Najniższa, ta od głodu, zimna i pożądania – to jest nefesz. Mają ją także zwierzęta.

      – Soma – mówi Moliwda.

      Ta wyższa – to duch, ruach. Ona ożywia nasze myśli, sprawia, że stajemy się dobrymi ludźmi.

      – Psyche – powiada Moliwda.

      Trzecia zaś, najwyższa, to neszama.

      – Pneuma – rzecze Moliwda i dodaje: – Ładne mi odkrycie!

      Reb Mordke, niezrażony, opowiada swoje:

      – To jest prawdziwie dusza święta, którą zdobyć może jedynie dobry święty mąż, kabalista; a uzyskuje się ją tylko, zagłębiając się w tajemnicę poznania Tory. Dzięki niej możemy oglądać ukrytą naturę świata i Boga, bo jest to iskra, która odprysła od Biny, boskiego intelektu. Tylko nefesz jest zdolna do grzechu. Ruach i neszama są bezgrzeszne.

      – Skoro neszama jest iskrą Bożą w człowieku, to jak Bóg może karać za grzech piekłem, w ten sposób przecież karałby i siebie samego w swojej cząstce? – pyta Moliwda, trochę już podochocony winem, i tym pytaniem zyskuje uznanie obu mężczyzn. I on, i oni znają odpowiedź na to pytanie. Tam gdzie jest Bóg, ten wielki, największy, tam nie ma ani grzechu, ani poczucia winy. Tylko mali bogowie wytwarzają grzech, podobnie jak nieuczciwi rzemieślnicy fałszują monety.

      Po pracy u trynitarzy siadują w kahvehane. Moliwda nauczył się czerpać przyjemność z picia gorzkiej kaffy i palenia długich tureckich fajek.

      Moliwda bierze udział w wykupie Piotra Andrusewicza z Buczacza za 600 złotych i Anny z Popielaw, która kilka lat była na dworze Husajna Bajraktara ze Smyrny, za 450 złotych. Dobrze pamięta te imiona, bo spisywał umowę wykupu po turecku i po polsku. Zna ceny, jakie płaci się w Smyrnie za ludzi: za niejakiego Tomasza Cybulskiego, czterdziestosześcioletniego szlachcica, kwatermistrza z regimentu Jabłonowskiego, będącego w niewoli dziewięć lat, zapłacono wielką sumę 2700 złotych i natychmiast pod eskortą wysłano go do Polski. Za dzieci płacono po 618 złotych, a za staruszka Jana cena wyniosła tylko 18 złotych polskich. Staruszek pochodzi z Opatowa, waży tyle co koza; całe życie spędził w tureckiej niewoli i teraz, zdaje się, nie ma nawet do kogo w Polsce wracać, ale jego radość jest ogromna. Moliwda widzi, jak łzy płyną po wysmaganej słońcem, pomarszczonej twarzy starca. Przygląda się też z uwagą dojrzałej już pannie Annie. Podobają mu się jej władczość i duma, z jaką traktuje trynitarzy i jego samego, tłumacza. Nie może zrozumieć, dlaczego bogaty Turek pozbywa się tej pięknej kobiety. Sądząc z tego, co opowiadała Moliwdzie, obiecał jej to z miłości, bo tęskniła do domu. Za kilka dni ma wsiąść na statek do Salonik, a potem drogą lądową podróżować do Polski, nagle jednak Moliwda, opętany jakąś niezrozumiałą namiętnością, kuszony przez jej białe, obfite ciało, rzucając znowu wszystko na jedną szalę, godzi się na jej szalony plan ucieczki. Anna Popielawska bowiem wcale nie zamierza wracać do Polski, do nudnego dworku gdzieś na Polesiu. Moliwda nawet nie ma czasu pożegnać się ze swoimi przyjaciółmi. Konno uciekają do niedużego portowego miasta na północ od Smyrny i tam za pieniądze Moliwdy wynajmują dom, gdzie przez dwa tygodnie oddają się wszelkim rozkoszom. Popołudnia spędzają na rozległym balkonie, który wychodzi na nabrzeże, gdzie codziennie o tej porze przechadza się turecki aga ze swoimi janczarami. Janczarowie mają białe pióra na czapkach, a ich dowódca nosi purpurowy płaszcz podszyty cienką srebrną tkaniną, która błyszczy w słońcu jak brzuch ryby świeżo wyciągniętej na brzeg.

      W upale na balkonach wylegują się na otomanach chrześcijanki, żony kupców greckich, i zaczepiają wzrokiem młodych mężczyzn, którzy prężą się przed nimi. Rzecz nie do pomyślenia dla Turczynek. I tak też Anna Popielawska, blondynka, zaczepia wzrokiem tego agę, i wywiązuje się między nimi krótka rozmowa. Moliwda wtedy czyta na tyłach domu, w cieniu. Następnego dnia Anna Popielawska znika z wszystkimi pieniędzmi Moliwdy, zarobionymi u trynitarzy.

      Moliwda wraca do Smyrny, lecz trynitarze mają już innego dragomana, a dwaj rozdyskutowani Żydzi zniknęli. Moliwda mustruje się na statek i wraca do Grecji.

      Patrząc na morski horyzont, słysząc plusk fal uderzających o burty, staje się skłonny do refleksji. Myśli i obrazy układają się w długie wstęgi, można im się dokładnie przyjrzeć i zobaczyć, co z czego wynika. Przypomina mu się dzieciństwo. Tamte lata wydają mu się sztywne, jak krochmalone odświętne koszule, które stryjenka przygotowywała jemu i jego braciom na Wielkanoc i których szorstkość potrzebowała kilku dni, żeby w końcu ulec ciepłu ciała i potowi.

      Dzieciństwo wspomina Moliwda zawsze wtedy, gdy znajdzie się na morzu – nie wie dlaczego, widocznie jego bezkres powoduje zawrót głowy; trzeba się czegoś uchwycić.

      Stryj, którego musieli całować w rękę, przyklękając na powitanie, miał drugą żonę, niebezpiecznie młodą – roztaczała wokół siebie atmosferę wtedy dla młodego Antoniego zupełnie niepojętą: teatru i udawania. Pochodziła z bardzo ubożuchnej, podejrzanej szlachty, musiała się więc silić na jakąś lepszą postać siebie. W swoich staraniach była śmieszna. Gdy zjawiali się goście w ich dworze, z ostentacyjną czułością