Władca much. William Golding. Читать онлайн. Newlib. NEWLIB.NET

Автор: William Golding
Издательство: PDW
Серия:
Жанр произведения: Приключения: прочее
Год издания: 0
isbn: 9788382021349
Скачать книгу
była taka, że słyszeli świszczący oddech Prosiaczka. Słońce zniżyło się i okryło złotem połowę granitowej płyty. Powiewy, które kręciły się na lagunie jak kocięta za własnym ogonem, przemykały ponad płytą w las. Ralph odgarnął z czoła zmierzwioną czuprynę.

      – Więc może jeszcze długo tu będziemy…

      Nikt nie odezwał się ani słowem. Nagle Ralph uśmiechnął się.

      – Ale to jest dobra wyspa. My – Jack, Simon i ja – byliśmy na szczycie góry. Fantastyczna wyspa. Jest jedzenie i woda do picia, i…

      – Skały…

      – Niebieskie kwiaty…

      Prosiaczek, który już trochę przyszedł do siebie, wskazał na konchę w dłoniach Ralpha i Jack z Simonem umilkli. Ralph mówił dalej:

      – Tymczasem, póki po nas nie przyjadą, możemy się pobawić.

      Zamachał gwałtownie rękami.

      – To jak w tej książce.

      Natychmiast zerwała się wrzawa.

      – Wyspa Skarbów…

      – Wyspa Koralowa.

      Ralph zamachał konchą.

      – To jest nasza wyspa. Wspaniała wyspa. Będziemy sobie używali, póki dorośli po nas nie przyjadą.

      Jack sięgnął po konchę.

      – Tu są świnie – rzekł. – Mamy co jeść i jest woda do kąpieli w tamtej rzeczce… i wszystko. Czy ktoś znalazł coś jeszcze?

      Oddał konchę Ralphowi i usiadł. Widocznie nic więcej nie znaleziono.

      Starsi chłopcy zwrócili teraz uwagę na malucha, któjego kilku malców pchało do przodu, lecz on się opierał. Był to mały brzdąc, mniej więcej sześcioletni, i miał na policzku znamię koloru morwy. Stał teraz skulony w samym centrum ogólnej uwagi i palcem u nogi wiercił dziurę w trawie. Bąkał coś i był bliski płaczu.

      Inni malcy, szepcząc mu coś z przejęciem, popychali go w stronę Ralpha.

      – No dobra – powiedział Ralph – chodź.

      Maluch rozejrzał się z przerażeniem.

      – Gadaj!

      Chłopczyk wyciągnął rączki po konchę, a całe zgromadzenie buchnęło śmiechem. Cofnął więc gwałtownym ruchem dłonie i się rozpłakał.

      – Dać mu konchę! – krzyknął Prosiaczek. – Dać mu ją?

      W końcu Ralph zdołał skłonić go, żeby wziął muszlę, ale wybuch śmiechu odebrał dziecku mowę. Prosiaczek ukląkł przy nim i trzymając rękę na ogromnej muszli, słuchał i przekazywał jego słowa całemu zgromadzeniu.

      – On chce wiedzieć, co zrobicie z wężyskiem.

      Ralph zaśmiał się, a inni mu zawtórowali. Maluch jeszcze bardziej zamknął się w sobie.

      – Powiedz nam o tym wężysku.

      – Teraz mówi, że to był zwierz.

      – Zwierz?

      – Wąż. Strasznie wielki. On go widział.

      – Gdzie?

      – W lesie.

      Wędrowne podmuchy, a może mniejszy kąt padania słońca sprawił, że pod drzewami zrobiło się chłodniej. Chłopcy poruszyli się niespokojnie.

      – Na takiej małej wyspie nie może być żadnego zwierza wężyska – wyjaśnił Ralph spokojnie. – One bywają tylko w dużych krajach, jak Indie albo Afryka.

      Szmer i poważne skinienia głów.

      – Mówi, że zwierz przyszedł po ciemku.

      – No to jak mógł go zobaczyć?

      Śmiech i oklaski.

      – Słyszeliście? Mówi, że widział to coś po ciemku…

      – Mówi, że naprawdę widział tego zwierza. Przyszedł i zniknął, a potem znowu wrócił i chciał go zjeść…

      – Śniło mu się.

      Śmiejąc się, Ralph szukał w kręgu twarzy potwierdzenia. Starsi chłopcy zgadzali się z nim, ale u maluchów wyczuwał niepewność, która wymagała czegoś więcej niż odwoływania się do rozsądku.

      – Na pewno miał koszmarne sny. Po błądzeniu wśród tych wszystkich pnączy…

      Znowu poważne potakiwania; wiedzieli dobrze, co to koszmarne sny.

      – Mówi, że widział tego zwierza, tego węża, i pyta, czy dziś w nocy też przyjdzie.

      – Ale przecież żadnego zwierza nie ma!

      – Mówi, że rano zamienił się w sznury na drzewach i zawisł wśród gałęzi. Pyta, czy dziś w nocy także przyjdzie.

      – Ale przecież nie ma żadnego zwierza!

      Tym razem nikt się nie roześmiał i więcej twarzy przybrało wyraz wyczekującej powagi. Ralph przejechał rękami po czuprynie i spojrzał na malucha z mieszaniną gniewu i rozbawienia.

      Jack chwycił konchę.

      – Ralph ma, oczywiście, rację. Żadnego węża tu nie ma. A gdyby był, to byśmy go zabili. Zapolujemy na świnie i będzie mięso dla wszystkich. I poszukamy węża…

      – Ale nie ma przecież żadnego węża!

      – Upewnimy się, jak będziemy polowali.

      Ralph rozgniewał się i przez chwilę poczuł się bezradny. Stał wobec czegoś nieuchwytnego. W oczach, które z takim przejęciem patrzyły na niego, była powaga.

      – Nie ma żadnego zwierza!

      Coś, czego istnienia dotychczas nie podejrzewał, wezbrało w nim i zmusiło go do zapewnienia po raz wtóry:

      – Mówię wam, że nie ma żadnego zwierza!

      Zgromadzenie milczało.

      Ralph znowu uniósł konchę i na myśl o tym, co zaraz miał powiedzieć, powrócił mu humor.

      – Przechodzimy teraz do najważniejszego. Długo myślałem. Myślałem, kiedy wspinaliśmy się na tę górę. – Uśmiechnął się konspiracyjnie do towarzyszy wyprawy. – I przed chwilą na plaży. O tym myślałem. Chcemy się bawić. I chcemy, żeby nas uratowano.

      Gwałtowny hałas, jakim zgromadzenie wyraziło swoją aprobatę, uderzył go jak fala i Ralph zgubił wątek. Zebrał ponownie myśli.

      – Chcemy być uratowani i, oczywiście, będziemy.

      Zaszemrały głosy. To proste stwierdzenie, niepoparte żadnym konkretnym dowodem, tylko nowo zrodzonym autorytetem Ralpha, wznieciło radość. Musiał pomachać konchą, żeby słuchali go dalej.

      – Mój ojciec jest marynarzem. Mówił mi, że na świecie nie ma już nieznanych wysp. Mówił, że Królowa ma u siebie wielką salę pełną map, a na tych mapach są wyrysowane wszystkie wyspy świata. Więc na pewno u Królowej jest też mapa i tej wyspy.

      Znowu chłopcy wyrazili okrzykami radość i nadzieję.

      – Prędzej czy później przypłynie po nas statek. Może nawet statek mojego taty. A więc widzicie, prędzej czy później będziemy uratowani.

      Przerwał, skończywszy swój wywód. Jego słowa wzbudziły w chłopcach poczucie bezpieczeństwa. Lubili go teraz i poważali. Zaczęli klaskać spontanicznie, granitowa płyta grzmiała brawami. Ralph zaczerwienił się, spojrzał z ukosa na jawny zachwyt Prosiaczka, a potem w drugą stronę, na Jacka, który uśmiechał się głupawo i też klaskał.

      Ralph