– Więc może jeszcze długo tu będziemy…
Nikt nie odezwał się ani słowem. Nagle Ralph uśmiechnął się.
– Ale to jest dobra wyspa. My – Jack, Simon i ja – byliśmy na szczycie góry. Fantastyczna wyspa. Jest jedzenie i woda do picia, i…
– Skały…
– Niebieskie kwiaty…
Prosiaczek, który już trochę przyszedł do siebie, wskazał na konchę w dłoniach Ralpha i Jack z Simonem umilkli. Ralph mówił dalej:
– Tymczasem, póki po nas nie przyjadą, możemy się pobawić.
Zamachał gwałtownie rękami.
– To jak w tej książce.
Natychmiast zerwała się wrzawa.
– Wyspa Skarbów…
– Wyspa Koralowa.
Ralph zamachał konchą.
– To jest nasza wyspa. Wspaniała wyspa. Będziemy sobie używali, póki dorośli po nas nie przyjadą.
Jack sięgnął po konchę.
– Tu są świnie – rzekł. – Mamy co jeść i jest woda do kąpieli w tamtej rzeczce… i wszystko. Czy ktoś znalazł coś jeszcze?
Oddał konchę Ralphowi i usiadł. Widocznie nic więcej nie znaleziono.
Starsi chłopcy zwrócili teraz uwagę na malucha, któjego kilku malców pchało do przodu, lecz on się opierał. Był to mały brzdąc, mniej więcej sześcioletni, i miał na policzku znamię koloru morwy. Stał teraz skulony w samym centrum ogólnej uwagi i palcem u nogi wiercił dziurę w trawie. Bąkał coś i był bliski płaczu.
Inni malcy, szepcząc mu coś z przejęciem, popychali go w stronę Ralpha.
– No dobra – powiedział Ralph – chodź.
Maluch rozejrzał się z przerażeniem.
– Gadaj!
Chłopczyk wyciągnął rączki po konchę, a całe zgromadzenie buchnęło śmiechem. Cofnął więc gwałtownym ruchem dłonie i się rozpłakał.
– Dać mu konchę! – krzyknął Prosiaczek. – Dać mu ją?
W końcu Ralph zdołał skłonić go, żeby wziął muszlę, ale wybuch śmiechu odebrał dziecku mowę. Prosiaczek ukląkł przy nim i trzymając rękę na ogromnej muszli, słuchał i przekazywał jego słowa całemu zgromadzeniu.
– On chce wiedzieć, co zrobicie z wężyskiem.
Ralph zaśmiał się, a inni mu zawtórowali. Maluch jeszcze bardziej zamknął się w sobie.
– Powiedz nam o tym wężysku.
– Teraz mówi, że to był zwierz.
– Zwierz?
– Wąż. Strasznie wielki. On go widział.
– Gdzie?
– W lesie.
Wędrowne podmuchy, a może mniejszy kąt padania słońca sprawił, że pod drzewami zrobiło się chłodniej. Chłopcy poruszyli się niespokojnie.
– Na takiej małej wyspie nie może być żadnego zwierza wężyska – wyjaśnił Ralph spokojnie. – One bywają tylko w dużych krajach, jak Indie albo Afryka.
Szmer i poważne skinienia głów.
– Mówi, że zwierz przyszedł po ciemku.
– No to jak mógł go zobaczyć?
Śmiech i oklaski.
– Słyszeliście? Mówi, że widział to coś po ciemku…
– Mówi, że naprawdę widział tego zwierza. Przyszedł i zniknął, a potem znowu wrócił i chciał go zjeść…
– Śniło mu się.
Śmiejąc się, Ralph szukał w kręgu twarzy potwierdzenia. Starsi chłopcy zgadzali się z nim, ale u maluchów wyczuwał niepewność, która wymagała czegoś więcej niż odwoływania się do rozsądku.
– Na pewno miał koszmarne sny. Po błądzeniu wśród tych wszystkich pnączy…
Znowu poważne potakiwania; wiedzieli dobrze, co to koszmarne sny.
– Mówi, że widział tego zwierza, tego węża, i pyta, czy dziś w nocy też przyjdzie.
– Ale przecież żadnego zwierza nie ma!
– Mówi, że rano zamienił się w sznury na drzewach i zawisł wśród gałęzi. Pyta, czy dziś w nocy także przyjdzie.
– Ale przecież nie ma żadnego zwierza!
Tym razem nikt się nie roześmiał i więcej twarzy przybrało wyraz wyczekującej powagi. Ralph przejechał rękami po czuprynie i spojrzał na malucha z mieszaniną gniewu i rozbawienia.
Jack chwycił konchę.
– Ralph ma, oczywiście, rację. Żadnego węża tu nie ma. A gdyby był, to byśmy go zabili. Zapolujemy na świnie i będzie mięso dla wszystkich. I poszukamy węża…
– Ale nie ma przecież żadnego węża!
– Upewnimy się, jak będziemy polowali.
Ralph rozgniewał się i przez chwilę poczuł się bezradny. Stał wobec czegoś nieuchwytnego. W oczach, które z takim przejęciem patrzyły na niego, była powaga.
– Nie ma żadnego zwierza!
Coś, czego istnienia dotychczas nie podejrzewał, wezbrało w nim i zmusiło go do zapewnienia po raz wtóry:
– Mówię wam, że nie ma żadnego zwierza!
Zgromadzenie milczało.
Ralph znowu uniósł konchę i na myśl o tym, co zaraz miał powiedzieć, powrócił mu humor.
– Przechodzimy teraz do najważniejszego. Długo myślałem. Myślałem, kiedy wspinaliśmy się na tę górę. – Uśmiechnął się konspiracyjnie do towarzyszy wyprawy. – I przed chwilą na plaży. O tym myślałem. Chcemy się bawić. I chcemy, żeby nas uratowano.
Gwałtowny hałas, jakim zgromadzenie wyraziło swoją aprobatę, uderzył go jak fala i Ralph zgubił wątek. Zebrał ponownie myśli.
– Chcemy być uratowani i, oczywiście, będziemy.
Zaszemrały głosy. To proste stwierdzenie, niepoparte żadnym konkretnym dowodem, tylko nowo zrodzonym autorytetem Ralpha, wznieciło radość. Musiał pomachać konchą, żeby słuchali go dalej.
– Mój ojciec jest marynarzem. Mówił mi, że na świecie nie ma już nieznanych wysp. Mówił, że Królowa ma u siebie wielką salę pełną map, a na tych mapach są wyrysowane wszystkie wyspy świata. Więc na pewno u Królowej jest też mapa i tej wyspy.
Znowu chłopcy wyrazili okrzykami radość i nadzieję.
– Prędzej czy później przypłynie po nas statek. Może nawet statek mojego taty. A więc widzicie, prędzej czy później będziemy uratowani.
Przerwał, skończywszy swój wywód. Jego słowa wzbudziły w chłopcach poczucie bezpieczeństwa. Lubili go teraz i poważali. Zaczęli klaskać spontanicznie, granitowa płyta grzmiała brawami. Ralph zaczerwienił się, spojrzał z ukosa na jawny zachwyt Prosiaczka, a potem w drugą stronę, na Jacka, który uśmiechał się głupawo i też klaskał.
Ralph