– Musimy poszukać reszty chłopców – rzekł po chwili. – Trzeba coś robić.
Ralph nie odezwał się. Był na wyspie koralowej. Ukryty w cieniu, ignorując złowróżbną paplaninę grubasa, oddał się bez reszty rozkosznym marzeniom.
– Ilu nas jest?
Ralph podszedł i stanął koło niego.
– Nie wiem.
Pod oparami spiekoty na gładkiej tafli wody pełzały tu i ówdzie lekkie podmuchy. Gdy dobiegały do granitowej płyty, liście palm szeleściły, a rozmazane plamki słońca zsuwały się po nich w dół albo poruszały w cieniu niby jasne, skrzydlate stworzonka.
Prosiaczek patrzył na Ralpha. Wszystkie cienie na twarzy Ralpha były w odwróconym porządku – wyżej zielone, niżej jaśniejsze od blasku laguny. Po włosach pełzła plamka słońca.
– Trzeba coś robić.
Ralph jakby go nie widział. Oto wreszcie wymarzona, lecz nigdy dotąd nienapotkana kraina stała przed nim w pełni urzeczywistnienia. Zachwyt rozchylił usta Ralpha, a Prosiaczek wziął to za dowód uznania i aż zaśmiał się z zadowolenia.
– Jeżeli rzeczywiście jesteśmy na wyspie…
– Co to?
Ralph przestał się uśmiechać i stał, pokazując ręką na lagunę. Wśród strzępiastych wodorostów leżało coś kremowego.
– Kamień.
– Nie. To muszla.
Nagle Prosiaczek aż zakipiał z podniecenia.
– Racja! To muszla! Widziałem już taką. Na murze u mojego kolegi. On mówił, że to koncha. Trąbił na niej i wtedy przychodziła jego mama. Taka koncha strasznie dużo kosztuje…
Tuż pod ręką Ralpha rósł pochylony nad laguną młody pęd palmy. Palemka, zgięta pod własnym ciężarem, wyważyła korzeniami bryłę ziemi i niebawem wpadłaby do wody. Ralph wyrwał pęd i zaczął nim gmerać w wodzie, a lśniące rybki rozpierzchły się na wszystkie strony. Prosiaczek schylił się niebezpiecznie.
– Ostrożnie! Rozbijesz…
– Zamknij się.
Ralph powiedział to z roztargnieniem. Muszla była zabawką ciekawą, śliczną i godną uwagi, ale wciąż między niego i Prosiaczka wciskały się żywe widma świata marzeń. Pęd giął się, ale posuwał muszlę poprzez wodorosty. Ralph przytrzymał go jedną ręką, a drugą zaczął naciskać jego koniec, aż muszla wynurzyła się, ociekając wodą, i Prosiaczek zdołał ją pochwycić.
Teraz, gdy muszla była czymś namacalnym, Ralph też stał się wyraźnie podniecony. Prosiaczek bełkotał:
– …koncha, okropnie droga. Mogę się założyć, że gdybyś chciał ją kupić, musiałbyś zapłacić strasznie dużo… wisiała u niego w ogrodzie na murze, a moja ciocia…
Trochę wody pociekło na rękę Ralpha, gdy brał muszlę od Prosiaczka. Była kremowa, gdzieniegdzie w różowe plamki. Od uszkodzonego koniuszka, w którym znajdował się niewielki otwór, do różowych krawędzi jej wylotu łagodna spirala pokryta delikatnym wzorkiem miała długość około osiemnastu cali. Ralph wytrząsnął piach z głębokiej tuby.
– …ryczała jak krowa – mówił Prosiaczek. – Miał także białe kamienie i klatkę z zieloną papugą. Te kamienie, oczywiście, nie trąbiły, i mówił…
Prosiaczek urwał dla nabrania tchu i pogłaskał lśniący przedmiot, który leżał w dłoniach Ralpha.
– Ralph!
Ralph podniósł głowę.
– Możemy za jej pomocą zwołać innych. Zrobić zebranie. Jak usłyszą, przyjdą…
Patrzył rozpromieniony na Ralpha.
– Tak właśnie myślałeś, prawda? Dlatego wyciągnąłeś ją z wody?
Ralph odgarnął z czoła jasne włosy.
– Jak ten twój przyjaciel na niej trąbił?
– Tak jakoś pluł – powiedział Prosiaczek. – Mnie ciocia nie pozwalała, bo ja mam astmę, ale on mówił, że się dmucha tu – dotknął dłonią wystającego odwłoku. – Spróbuj, Ralph. Wszyscy się zlecą.
Ralph z powątpiewaniem przytknął cieńszy koniec muszli do ust i dmuchnął. Z wylotu dobył się syk, ale nic więcej. Ralph otarł słoną wodę z ust i jeszcze raz spróbował, ale muszla wciąż milczała.
– Tak jakoś pluł.
Ralph ściągnął usta i dmuchnął w muszlę, z której wydobył się mrukliwy odgłos. Tak to chłopców rozbawiło, że Ralph dmuchał jeszcze kilka minut i obaj zanosili się od śmiechu.
– On dmuchał stąd, gdzieś z dołu.
Ralph pojął wreszcie i dmuchnął w muszlę strumień powietrza. Zadźwięczała. Głęboki, szorstki ton zahuczał pod palmami, rozlał się w zakamarki lasu i wrócił echem odbitym od różowego granitu skały. Chmury ptaków wzbiły się z wierzchołków drzew w powietrze, coś zakwiczało w leśnym poszyciu i umknęło.
Ralph odjął muszlę od ust.
– Jeju!
Głos jego zabrzmiał jak szept w porównaniu ze zgrzytliwym dźwiękiem konchy. Przyłożył konchę do ust, nabrał głęboko powietrza i jeszcze raz dmuchnął. Dźwięk zabrzmiał znowu, a potem skoczył o oktawę wyżej i grzmiał jeszcze donośniej niż przedtem. Prosiaczek wrzeszczał coś, twarz miał rozradowaną, w okularach igrało światło. Ptactwo krzyczało, wszystko, co żyje, pierzchało w popłochu. Oddech Ralpha osłabł, ton spadł o oktawę niżej, przeszedł w niski pomruk, syk powietrza.
Koncha – lśniący róg – milczała. Twarz Ralpha poczerwieniała z wysiłku, a w górze, nad wyspą, niosła się ptasia wrzawa, dźwięczało echo.
– Mogę się założyć, że słychać na całe mile.
Ralph nabrał oddechu i zatrąbił kilkakrotnie. Prosiaczek krzyknął:
– Jest jeden!
O jakieś kilkadziesiąt kroków od nich na wybrzeżu wśród palm ukazało się dziecko. Był to chłopczyk może sześcioletni, silny, jasnowłosy, w podartym ubranku, z buzią w lepkiej mazi owocowej. Spodnie opuszczone dla wiadomych celów zdążył wciągnąć tylko do połowy. Zeskoczył ze skarpy palmowej na plażę i spodnie opadły mu do kostek. Przestąpił więc przez nie i podbiegł do granitowej płyty. Prosiaczek pomógł mu się wdrapać. Tymczasem Ralph trąbił dalej, póki w lesie nie rozległy się głosy. Chłopczyk kucnął przed Ralphem i, zadarłszy głowę, patrzył na niego rozpromieniony. Gdy stwierdził, że zaczyna się coś dziać naprawdę, na jego twarzy odmalowało się zadowolenie i jego różowy kciuk, jedyny czysty palec, powędrował do buzi.
Prosiaczek schylił się nad chłopczykiem.
– Jak ci na imię?
– Johnny.
Prosiaczek powtórzył imię na głos, a potem krzyknął do Ralpha, ale Ralph nie słuchał, bo wciąż jeszcze trąbił. Twarz miał aż szkarłatną z radości, że wznieca tak niebywały hałas, a serce mu łomotało pod koszulą. Krzyki w lesie były coraz bliższe.
Wkrótce na plaży dało się zauważyć ożywienie. Piasek wybrzeża, drżący pod mgiełką spiekoty, krył mnóstwo istot na całych milach swej długości. Po tym gorącym, tłumiącym