Tak oto przedstawiał się aktualny rozkład sił. Na jedno skinienie ludzi takich jak ona miliony innych ginęły w klęskach żywiołowych, umierali zdmuchnięci z szachownicy niczym zbędne pionki. Ludzie tacy jak ona – szamani – przypominali dzieci depczące całe miasta jak ulepione z błota zamki, jak domki ze szkła, zabawki, które można było zastąpić, a więc można je też było wedle woli rujnować.
Siódmego dnia po wypłynięciu z Ankhiluun ból ustąpił. Rin obudziła się bez gorączki. Pulsowanie w skroniach zniknęło. Wykonała pierwszy, nieśmiały krok w stronę drzwi i pozytywnie zaskoczona stwierdziła, że stoi stabilnie, a świat się nie kołysze i nie wiruje. Wyszła na korytarz, wspięła się na górny pokład i poczuła na twarzy oszałamiająco przyjemną, wilgotną mgiełkę.
Zmysły Rin nabrały ostrości. Barwy zyskały na intensywności. Dolatywały ją zapachy, jakich nie czuła nigdy przedtem. Świat okazał się miejscem nadspodziewanie żywym i rozwibrowanym.
W pewnym momencie uświadomiła sobie, że jej umysł należy wyłącznie do niej. Ale Feniks nie odszedł. Nadal wyczuwała obecność bóstwa, które karmiło ją szeptanymi baśniami o zniszczeniu, próbując objąć kontrolę nad pragnieniami Rin.
Dzisiaj jednak wiedziała, czego chce sama.
Pragnęła kontroli.
Dotąd ulegała pokusom i namowom boga, ponieważ bezustannie osłabiała swój umysł, przygaszała ogień środkiem tymczasowym, którego nie mogła przyjmować bez końca. Teraz natomiast myśli miała jasne, była skoncentrowana – a kiedy Feniks zaczynał skrzeczeć i jazgotać, potrafiła się od niego odciąć.
Poprosiła o spotkanie z Vaisrą. Przysłał po nią już po kilku minutach. W gabinecie czekał na nią sam jeden.
– Nie boisz się mnie? – zdziwiła się Rin.
– Ufam ci – powiedział.
– Nie powinieneś.
– W takim razie ufam ci bardziej niż ty sobie. – Zachowywał się jak ktoś zupełnie inny. Dotychczasowa surowość obejścia zniknęła. Mówił tonem tak łagodnym i uprzejmym, że przed oczyma Rin niespodziewanie stanął nauczyciel Feyrik.
Nie myślała o nauczycielu Feyriku już od bardzo dawna.
I od bardzo dawna nie czuła się bezpieczna.
Możnowładca rozsiadł się wygodniej na krześle.
– No to proszę. Spróbuj przywołać dla mnie ogień. Wystarczy mały płomyczek.
Uniosła rękę i skupiła spojrzenie na otwartej dłoni. Rozbudziła w myślach wściekłość, poczuła jej żar, kłębiący się głęboko w trzewiach. Tym razem jednak gniew nie napłynął niepowstrzymaną nawałnicą, objawił się pod postacią powolnego, rozjarzonego furią ognia.
Na jej dłoni zatańczył niewielki płomień. Płomień, nic więcej, nic mniej. Płomień, który mogła swobodnie rozniecić lub przeciwnie, wygasić.
Opuściła powieki, oddychała bardzo powoli; ostrożnie zwiększyła natężenie ognia, unosił się wyżej i wyżej – kołysząca się nad dłonią ognista wstęga, źdźbło czerwonej trzciny.
– Dość – polecił Vaisra.
Rin zamknęła pięść. Ogień zgasł.
Dopiero po chwili uświadomiła sobie, jak szybko bije jej serce.
– Dobrze się czujesz? – zapytał możnowładca.
Lekko oszołomiona skinęła głową.
Jego twarz rozświetlił uśmiech. Nie wyglądał na po prostu zadowolonego. Wydawał się dumny.
– Zrób to jeszcze raz. Większy płomień. Jaśniejszy. Nadaj mu jakiś kształt.
– Nie mogę. – Zachwiała się. – Nie mam nad nim aż takiej kontroli.
– Masz. Przestań myśleć o Feniksie. Patrz na mnie.
Spojrzała Vaisrze w oczy. Jego wzrok stał się kotwicą.
Z pięści Rin strzeliła iskra, pojawił się płomyk. Uformowała go drżącymi dłońmi, aż przybrał kształt smoka, wijącego się w powietrzu między nią a możnowładcą. Wokół ognistej postaci falowało rozgrzane powietrze.
Więcej! – odezwał się kusząco Feniks. Wyżej, goręcej!
Wrzaski bóstwa rozpierały umysł Rin. Spróbowała się odciąć.
Ogień nie zmalał.
– Nie, nie dam rady. – Zaczęła dygotać na całym ciele. – Musisz stąd wyjść…
– Nie myśl o tym – szepnął Vaisra. – Patrz na mnie.
Pomału, tak powoli, że początkowo była pewna, iż sobie tylko wyobraża, gorejąca pod jej powiekami czerwień przygasła.
Płomień zniknął. Rin opadła na kolana.
– Dzielna dziewczynka – pochwalił możnowładca półgłosem.
Otoczyła się ramionami i zakołysała na klęczkach, próbując sobie przypomnieć, jak się oddycha.
– Mogę ci coś pokazać? – zaproponował Vaisra.
Podniosła wzrok. Arystokrata podszedł do komody, otworzył szufladę i dobył z niej jakieś zawiniątko. Kiedy rozwijał szmatkę, Rin odruchowo drgnęła, lecz wewnątrz ujrzała jedynie mdło połyskujący, metalowy przedmiot.
– Co to? – zapytała.
Wcale nie musiała pytać. Tę broń rozpoznałaby wszędzie. Całymi godzinami wpatrywała się w ten kawałek żelaza, w metal naznaczony świadectwem niezliczonych bitew. Metal i nic poza tym, inaczej niż w typowej broni metalowa była nawet rękojeść. Speeryci potrzebowali broni, która nie poddawała się działaniu ognia.
Nieoczekiwanie zakręciło się jej w głowie. Zawroty nie miały nic wspólnego z odstawieniem opium. Miały za to aż nazbyt wiele wspólnego z nagłym i straszliwie wyrazistym wspomnieniem Altana Trengsina kroczącego przez pomost prosto w objęcia śmierci.
W krtani dziewczyny wezbrał suchy szloch.
– Skąd to masz?
– Moi ludzie znaleźli go w Chuluu Korikh. – Vaisra nachylił się nad stołem i wyciągnął trójząb w stronę Rin. – Pomyślałem, że zechcesz go przyjąć.
Otworzyła szeroko oczy, nie rozumiała.
– Twoi… Co tam robiliście?
– Musisz wreszcie przestać zakładać, że wiem mniej, niż wiem. Szukaliśmy Altana. Mógłby… hmm, mógłby się nam przydać.
– Sądzisz, że Altan zechciałby do was przystać? – prychnęła przez łzy.
– Myślę, że wsparłby każdą inicjatywę odbudowania potęgi cesarstwa.
– To znaczy, że wcale go nie znałeś.
– Znałem ludzi jego rasy – odparł Vaisra. – Osobiście dowodziłem też oddziałem, który uwolnił go z laboratorium. Brałem udział w jego szkoleniu, odkąd wyrósł na tyle, by móc się bić. Wiem, że Altan stanąłby do walki o naszą republikę.
– Nie. – Rin pokręciła głową. – Altanowi zależało jedynie na ogniu. Pragnął pożogi.
Odebrała broń od możnowładcy i zważyła trójząb w ręku. Nie leżał jej w dłoni wygodnie, z przodu był stanowczo zbyt ciężki i dziwnie lekki na końcu. Altan był od Rin znacznie wyższy i broń okazała się za długa,