Sybirpunk 3. Michał Gołkowski. Читать онлайн. Newlib. NEWLIB.NET

Автор: Michał Gołkowski
Издательство: PDW
Серия:
Жанр произведения: Историческая фантастика
Год издания: 0
isbn: 9788379646265
Скачать книгу
Ci ze słuchaczy, którzy dali radę wytrwać z nami, na pewno się ucieszą, słysząc, że w ramach dzisiejszej nocy wracamy do hitów z drugiej dekady tego stulecia, kiedy to…

      

…odebrano i przekazano służbom. Akcje służb mundurowych mają na celu przejęcie nielegalnie produkowanej syntadrenaliny, która po procesie rektyfikacji będzie…

      

No i ja panu powtarzam, że to wszystko to tak naprawdę fasada jest, wielka ściema! Przecież rząd doskonale wie, w jakiej jesteśmy sytuacji, więc to ujadanie totalnej opozycji, że niby coś jest nie tak, można między bajki włożyć!

      

…właśnie w ten sposób. Ktokolwiek będzie posiadał informacje o miejscu przebywania poszukiwanego, proszony jest o…

      

…gorące, wilgotne i chętne, w dowolnym kolorze skóry i wieku. Jesteśmy otwarci całą dobę, więc zamów już teraz, a dostaniesz…

      

Totalny, wszechogarniający syf.

      003

      

Nie da się zaprzeczyć, że z pełnym żołądkiem lepiej się myśli.

      Nadal oczywiście nic sensownego nie wymyśliłem, ale przynajmniej proces był milszy.

      Uzbrojony w podstawową wiedzę, przefiltrowaną wstępnie przez Kulasowe umiejętności analityczne i wyczucie sytuacji, ruszyłem na Oktiabrski.

      Było już mocno późno, przysypane śniegiem miasto zwalniało i przestawiało się na nocny tryb życia. Witryny sklepów i knajp mżyły światłem, odbitym od zalegającego na chodnikach i rozpraszającym się we wciąż sypiącym, chociaż nieco już drobniejszym śniegu. Zawsze wieczorami wydawało się w taką pogodę, że ładniejsze to wszystko jest, czystsze, bardziej zadbane… A to po prostu brud chował się pod spodem.

      – Wiosna pokaże, kto gdzie nasrał – zamruczałem sam do siebie słowami Daniłowa. Ano, pokaże, niezaprzeczalnie.

      Bardzo, bardzo dawno się tyle po NeoSybirsku nie nachodziłem na własnych nogach. Miasto zupełnie inaczej wyglądało z pozycji pieszego obserwatora. Diametralnie odmiennie odbierało się jego dynamikę i samą architekturę…

      Ech, chyba miałem jakiś nawrót zachwytu nad światem po tym, jak otarłem się o śmierć.

      Bardziej przyziemnie zatem: wszędzie było pełno błocka, w które zamieniał się posypywany chemikaliami śnieg. Właściciele lokali spychali go łopatami, jadące ulicą pługi przerzucały go lemieszami z powrotem na chodnik. Piesi wydeptywali w tworzących się na wysokości krawężników zaspach własne, wąskie przejścia.

      Zaludniający Oktiabrski rejon czarniawy, kędzierzawy ludek chuchał i rozcierał dłonie, twardo odmawiając nasunięcia czapek głębiej niż na czubek głowy albo założenia czegokolwiek poważniejszego niż alt-skórzana kurtka i mokasyny.

      Para buchała kłębami z wyciągów wentylacji przy budach z szaormą, kebabem, chinkali i innymi przedziwnymi wynalazkami kuchni kaukaskiej.

      Przy szczególnie uczęszczanych punktach towarzyskich – na rogach ulic, koło szerokich parapetów okien, pod daszkami przystanków – leżały przemieszane z niedopałkami papierosów łupinki od prażonych pestek słonecznika, nałogowo łuskanych i zjadanych przez miejscowych.

      Tak, to wszystko widziało się dopiero z poziomu chodnika. Wtedy, kiedy miasto można było poczuć, dotknąć i posmakować go…

      – Jak leziesz, pedale?! – ktoś zawołał mi w ślad, wcześniej uderzywszy barkiem.

      Nawet mi powieka nie drgnęła. Fakt, szedłem z głową spuszczoną, ręce w kieszeniach… Taki sobie pan nikt, i tej wersji zamierzałem się trzymać.

      Tutaj też musiały dotrzeć niedawne niepokoje, bo widziałem lokale zasłonięte metalowymi żaluzjami. Mijałem wytłuczone, splądrowane witryny. Oczywiście zamieszki nie ograniczyły się tylko do branży farmaceutycznej. Jak wybuchł chaos, to ludzie rzucali się na wszystko, co popadnie: sklepy z elektroniką, ubraniami, a nawet żywnością.

      W końcu dotarłem pod znamienity, jakkolwiek mocno doświadczony ostatnio przez różne zdarzenia losowe gmach Świątyni.

      Mimo tak późnej pory stojący po jednej stronie przybytku warsztat samochodowy jeszcze działał. Trzech brodatych mechaników kręciło się wokół podniesionego na hydraulicznych ramionach samochodu z rozprutym silnikiem, na stanowisku obok właśnie kończyła się zmiana kół na zimowe w jakimś dość dobrej marki samochodzie.

      Nieodmiennie mnie to zastanawiało, że w sumie dobrze sytuowani, żeby nie rzec: dziani obywatele Federacji potrafili dziadować na rzeczach tak prozaicznych jak wymiana opon. To nawet ja z moim mercem jeździłem do…

      …

      No właśnie, jeździłem. Czas przeszły.

      Po drugiej stronie Świątyni stał dwupiętrowy budynek kliniki augmentacyjnej, i tutaj sytuacja była już zupełnie inna. Owszem, stanowiła część kompleksu infrastruktury Cesarza, więc nikt przy zdrowych zmysłach nie odważyłby się jej zaatakować… Natomiast okna na parterze i tak były zasłonięte okiennicami przeciwwłamaniowymi, a w jednej z szyb piętra ziała wytłuczona kamieniem dziura.

      No tak, ćpunki z okolicy ciągnęły siłą nawyku ku wodopojowi. Kiedy na miejscu okazywało się, że nie dostawali tego, czego chcieli, ich agresja musiała znaleźć jakieś ujście, i tak się to kończyło.

      Jak dobrze pójdzie, niedługo temu chociaż częściowo zaradzimy.

      Kiedy wszedłem, w pierwszej chwili nikt jakoś szczególnie nie zareagował. Ot, kolejny klient wchodzi z dworu, otrzepuje buty, ściąga kaptur i rozpina kurtkę.

      O tej porze ćwiczących nie było już zbyt wielu, zostali tylko ci najbardziej zdesperowani, którym nie przeszkadzały ani nie do końca zaszpachlowane dziury po kulach w wykładzinie, ani wyraźnie odznaczający się plac świeżo pomalowanego tynku tam, gdzie przebił się przez ścianę Muromiec. Podłogi dawno przefroterowano, plamy krwi zeszły… W zasadzie business as usual.

      Mógłbym wręcz uwierzyć, że ludziom zaczynało się żyć w miarę spokojnie, dopóki trzymałem się od nich z daleka.

      – Kurwa mać, Chudy…! – wyrwało się komuś. Od razu sięgnąłem za pazuchę, ale tamten już podniósł ręce do góry: – Łał, łał, spokojnie…! Nie chcemy tu problemów!

      – Welmir – warknąłem, rozpoznając jednego z dwóch braci, który wcześniej poprawiał coś przy jednej z maszyn do ćwiczeń, a teraz patrzył na mnie zdziwionym wzrokiem.

      Podszedł do mnie szybkim krokiem, odciągnął na bok, żebym nie rzucał się w oczy pakującym na ławeczkach karkom. Owszem, część z nich była pewnie członkami tutejszej ekipy, ale na pewno byli i tacy, którzy nie uczestniczyli – albo jeszcze nie zakwalifikowali się do uczestniczenia – w co bardziej dochodowych interesach gospodarza.

      – Nie powinno cię tu być, Chudy! My już myśleliśmy, że…

      – Cesarz jest?

      – O tej porze?! On już w domu przecież, u siebie, nie ma go teraz.

      – To dzwoń po niego i powiedz mu, że ja jestem.

      Zawahał się chwilę, ale odpalił komunikator, wybrał numer. Zamienił kilka słów na głośniczku dousznym, potem kiwnął głową.

      – Niedługo