Szóste dziecko. J.D. Barker. Читать онлайн. Newlib. NEWLIB.NET

Автор: J.D. Barker
Издательство: PDW
Серия:
Жанр произведения: Триллеры
Год издания: 0
isbn: 9788381435529
Скачать книгу
ginału: The Sixth Wicked Child

      Redakcja: Ewa Kaniowska

      Projekt okładki: Kav Studio Pola Rusiłowicz

      Ilustracja na okładce: Camille Watkins / Shutterstock

      Korekta: Agnieszka Al-Jawahiri, Monika Łobodzińska-Pietruś

      Copyright © 2019 by Jonathan Dylan Barker. All rights reserved.

      Copyright © for the Polish edition by Wydawnictwo Czarna Owca, 2020

      Copyright © for the Polish translation by Agata Ostrowska, 2020

      Wszelkie prawa zastrzeżone. Niniejszy plik jest objęty ochroną prawa autorskiego i zabezpieczony znakiem wodnym (watermark).

      Uzyskany dostęp upoważnia wyłącznie do prywatnego użytku.

      Rozpowszechnianie całości lub fragmentu niniejszej publikacji w jakiejkolwiek postaci bez zgody właściciela praw jest zabronione.

      Wydanie I

      ISBN 9788381435529

      

      Konwersję do wersji elektronicznej wykonano w systemie Zecer.

      Dla Prawdy

      Witaj, oto finał.

      Masz na sobie odświętny strój?

– Sign of the Times, Harry Styles

      Tatusiu, co jeszcze mi zostawiłeś?

      Tatusiu, co dla mnie zostawiłeś, co?

– Another Brick in the Wall, Pink Floyd

      Dokument chroniony elektronicznym znakiem wodnym

      20% rabatu na kolejne zakupy na litres.pl z kodem RABAT20

      1

Dzień piąty, 5.19

      – Ej, gnoju, czy to ci, kurwa, wygląda na pensjonat?

      Głos był szorstki, chropowaty. O tej porze to mógł być tylko policjant, ochroniarz albo może wkurzony mieszkaniec któregoś z okolicznych domów. Tak czy inaczej zawinięta w stęchłą narzutę Tray Stouffer nawet nie drgnęła. Czasem, kiedy człowiek się w ogóle nie rusza, dają spokój. Czasem im się nudzi i odchodzą.

      Znowu kopnięcie ciężkim butem – szybkie i mocne. Prosto w żołądek.

      Tray chciałaby krzyknąć, złapać tę nogę i walczyć. Nic takiego jednak nie zrobiła. Pozostała w całkowitym bezruchu.

      – Psiakrew, mówię do ciebie!

      Kolejny kopniak, jeszcze silniejszy niż poprzedni, tym razem w żebra.

      Tray stęknęła, nie mogła się powstrzymać. Mocniej otuliła się kapą.

      – Masz pojęcie, co się dzieje z cenami nieruchomości przez ciebie i twoich kumpli, którzy też tutaj koczują? Dzieciaki się was boją. Starsi ludzie nie chcą wychodzić z domu. To nie fair, że muszą się potykać o takiego śmiecia, żeby wyjść do sklepu.

      Czyli mieszkaniec.

      Tray już to wszystko słyszała.

      – Wiesz, co ja tu robię o piątej rano, kiedy ty sobie ucinasz drzemkę? Kiedy ty się wylegujesz w ciepełku na naszym progu? Właśnie skończyłem zmianę w piekarni, dziesięć godzin. Wczoraj w nocy siedziałem tam dwanaście godzin. Za dziesięć godzin muszę wracać. Tak zarabiam na życie i na to mieszkanie. To mój wkład w społeczeństwo. Ja się nie szlajam po ulicach jak wy, lenie pierdolone. Znajdź se jakąś pracę! Ogarnij się!

      Dla czternastolatki nie było żadnej pracy. Przynajmniej legalnej. Musiałaby dostać zgodę od rodziców, a na to nie miała najmniejszych szans.

      Tray przygotowała się na kolejnego kopniaka.

      Mężczyzna jednak nie kopnął, tylko szarpnął za narzutę i zerwał ją z niej, odrzucił na bok. Kapa wylądowała w kałuży na wpół stopniałego śniegu u podnóża schodów.

      Tray zadrżała, zwinięta w kłębek, w obawie przed ciosem.

      – Ej, przecież to dziewczyna. Jeszcze z ciebie dzieciak – powiedział mężczyzna, a z jego tonu ulotniła się złość. – Bardzo przepraszam. Jak masz na imię?

      – Tracy – odparła. – Ale mówią mi Tray. – Gdy tylko słowa opuściły jej usta, natychmiast tego pożałowała. Wiedziała, jak to jest, kiedy zaczyna z nimi gadać. Lepiej trzymać buzię na kłódkę, nie rzucać się w oczy.

      Mężczyzna przyklęknął, w lewej ręce dyndała mu papierowa torba. Nie był bardzo stary, może po dwudziestce. Gruby płaszcz. Brązowe włosy pod granatową wełnianą czapką. Piwne oczy. Zawartość torby pachniała niezwykle apetycznie.

      Zauważył, że mu się przygląda.

      – Ja mam na imię Emmitt. Jesteś głodna, Tray?

      Skinęła głową. Wiedziała, że to również błąd. Ale naprawdę była głodna. Okropnie głodna.

      Sięgnął do papierowej torby i wyłowił z niej nieduży bochenek chleba. Chrupiąca skórka parowała w mroźnym powietrzu, jak zwykle zimą w Chicago, i Tray na chwilę zapomniała o przenikliwym wietrze znad jeziora, który hulał po ulicy w wyjących porywach.

      Zaburczało jej w brzuchu tak głośno, że oboje to usłyszeli.

      Emmitt podał jej odłamany kawałek chleba, który Tray pożarła dwoma kęsami, właściwie nie żując. To był prawdopodobnie najsmaczniejszy chleb, jaki w życiu jadła.

      – Chcesz jeszcze?

      Tray pokiwała głową, choć wiedziała, że nie powinna.

      Emmitt sapnął. Wyciągnął dłoń i pogładził ją po policzku boczną stroną palca wskazującego. Palec zsunął się na jej szyję, wślizgnął pod kołnierz swetra.

      – Może chodź do mnie? Dostaniesz tyle chleba, ile będziesz chciała. Mam też inne rzeczy do jedzenia. Prysznic z ciepłą wodą. Wygodne łóżko. Zrobię…

      Tray obiema rękami walnęła mężczyznę w ramiona. Przyklękał chwiejnie na jednym kolanie i nie spodziewał się ciosu. Runął w tył, torba wypadła mu z rąk, wyrżnął głową w metalową poręcz przy schodach do budynku.

      – Ty dziwko! – wrzasnął.

      Zanim zdążył się pozbierać, Tracy zerwała się na nogi. Złapała papierową torbę, porwała swój plecak, zbiegła po pięciu stopniach, zaczepiając się narzutą, i ruszyła ulicą Mercer. Nie będzie jej gonił; rzadko im się chciało, ale czasem…

      – Nie próbuj tu wracać! Jak jeszcze raz cię tu złapię, dzwonię po policję!

      W końcu odważyła się zerknąć za siebie – Emmitt wstał, pozbierał swoje rzeczy i wchodził już do budynku. Nawet z takiej odległości wydawało jej się, że czuje ciepło w holu wejściowym.

      Zwolniła dopiero przy ogrodzeniu cmentarza Rose Hill. O tej porze brama była zamknięta, ale Tray była szczupła, więc już po chwili prześlizgnęła się między prętami z kutego żelaza, wciągając za sobą plecak i narzutę.

      W Chicago było sporo noclegowni, ale miała już doświadczenie. O tej porze były zamknięte na głucho. Wszędzie zamykali między dziewiętnastą a północą i nikogo nie wpuszczali po godzinach. A nawet gdyby, na pewno i tak pękały w szwach. Kolejki ustawiały się czasem już od południa, zawsze brakowało miejsc. Tray czuła się zresztą bezpieczniej na ulicy. Tacy Emmitci byli wszędzie, zwłaszcza w noclegowniach, a z dwojga złego lepiej już spotkać takiego na schodach budynku mieszkalnego albo w uliczce osłoniętej przed wiatrem, niż spędzić z nim noc za zamkniętymi drzwiami. Czasem nawet z więcej niż jednym. Emmitci zwykle trzymali się razem i polowali w stadach.

      Tray nie bała się cmentarzy. Przez ostatnie dwa lata spała przynajmniej raz na każdym w mieście. Rose Hill należał do jej ulubionych z uwagi na mauzolea. W przeciwieństwie do Oakwood i Graceland