Pod spodem znajduje się biała sukienka. Jest wykonana z lśniącej, gładkiej tkaniny pokrytej koronką.
– Jedwab – stwierdza Marley. Zna wszystkie słowa, mimo że jest tylko siedem minut starsza ode mnie. – A może satyna.
Te słowa są owocem naszego wspólnego czytania z mamą.
W szkole uczą nas czytania, ale tylko prostych słów oraz nudnych historyjek o myszach i kotach. Znamy już wszystkie litery i sposób ich dopasowania, aby stworzyć słowa. Nie mówimy tego. Jeśli mama się o tym dowie, najprawdopodobniej przestanie czytać nam na dobranoc albo powie nam, żebyśmy same sobie czytały.
Pora snu to moja ulubiona chwila spędzona z mamą. Nie jest wtedy zbyt zajęta, żeby mnie przytulić. Nie ma dla mnie listy zadań do wykonania i nie wypytuje mnie o nazwy krajów, które powinnam zapamiętać, nie zmusza mnie do policzenia do stu albo recytowania wersetów biblijnych.
Przytula mnie i czyta mi opowiadania przy świetle nocnej lampki. Nigdy nie czyta Marley, ale to właśnie ona pamięta wszystkie słowa, nawet te najtrudniejsze.
Wczoraj wieczorem mama przeczytała Kopciuszka, tego z dużej, grubej książki z napisem Grimm na grzbiecie, a nie z tej z ilustracjami, gdzie przybrane siostry mają spiczaste nosy, a Kopciuszek wygląda tak lekko na swoich nogach, że mogłaby pofrunąć w górę aż do nieba.
Mogę wskazać tylko niektóre słowa z tej książki. Marley mówi, że grim1 oznacza „ponury” i na pewno na tych stronach jest dużo ponurych słów.
Znajdują się tam „jedwab” i „satyna”, ale także „szkaradny”. I „osierocony”.
– Co by było, gdybyśmy zostały osierocone? – zapytała mnie Marley, kiedy mama przeczytała Jasia i Małgosię.
– Oni nie zostali osieroceni – zauważyłam. – Ich ojciec wciąż żył.
– Może lepiej byłoby im, gdyby byli osieroceni – stwierdziła – skoro ojciec chciał ich zabić i w ogóle.
Wtedy jej słowa sprawiły, że poczułam się tak, jak czuję się właśnie teraz – przestraszona i roztrzęsiona. To nie wiedźma z piernikowej chatki mnie przeraża; to myśl, że moi rodzice już mnie nie chcą. Kiedy budzę się z koszmarów, krzycząc, a mama przychodzi, by mnie uspokoić, to zawsze z powodu tego samego snu. Zawsze mnie pyta:
– Co ci się śniło, mała? Powiedz mi.
I zawsze odpowiadam jej:
– Nie pamiętam.
I zawsze jest to kłamstwo.
Ale teraz nie śnię. Jestem z Marley i ukrywamy się w zakazanej szafie. Suknia nie wygląda tak, jak na ilustracjach Kopciuszka. Nie uważam, żeby słowo „jedwab” pasowało do niej idealnie.
– Załóż ją – mówi Marley. – Możesz być Kopciuszkiem.
– Nie chcę być Kopciuszkiem.
– A co z księżniczką Leią? To nawet bardziej pasuje.
Nie widziałyśmy Gwiezdnych wojen. Mama mówi, że jesteśmy za młode. Ale słyszałyśmy o nich od innych dzieci. Lacey w szkole ma ilustrowaną książeczkę o całej historii. Widziałyśmy księżniczkę Leię w jej białej sukni, niosącą broń przez statek kosmiczny. Leia jest o wiele bardziej ekscytująca od Kopciuszka, piłek i tańca.
Ale jednak.
– Wpadniemy w kłopoty. – Mimo to moje ręce już wygładzają materiał.
– Nikt się nie dowie.
Pod sukienką są dwa małe, różowe kocyki i niebieski, wypchany miś. Miś jest bliźniakiem tego, który siedzi na moim łóżku i co noc idzie ze mną do Krainy Snów.
W jednym z kocyków jest zawinięte zdjęcie. Marley i ja gapimy się na nie, próbując nadać sens temu obrazowi. Dziewczyna trzyma dwoje niemowląt owiniętych w różowe kocyki. Ta dziewczyna ma twarz mojej matki, ale ma na sobie dżinsy i bluzkę, a dodatkowo ma długie, rozpuszczone włosy sięgające jej niemal do pasa. Na powiekach ma tonę niebieskiego cienia, a jej rzęsy skleja gruba warstwa tuszu.
Dziewczyna wygląda jak mama, z tym że mama zawsze nosi sukienki lub spodnie dresowe i koszulkę. Włosy ma krótkie, na twarzy nie ma nic oprócz kremu.
To zdjęcie sprawia, że jest mi niedobrze, więc zawijam je z powrotem w kocyk. Wciągam sukienkę przez głowę. Wydaje miękki szelest i rozlewa się wokół mnie na podłodze, przypominając bardziej tren Kopciuszka niż sukienkę Leii. Marley wybiera buty na wysokim obcasie, po czym podaje mi je. Balansuję w nich niepewnie, sprawdzając moją przemianę w pełnowymiarowym lustrze. Wówczas otwierają się drzwi szafy, a Zła Macocha, wpatrując się we mnie z dłońmi położonymi na biodrach i mocno ściśniętymi ustami, daje mi do zrozumienia, że mam poważne kłopoty.
Bo to w ogóle nie jest Zła Macocha, a ja nie jestem ani Kopciuszkiem, ani dzielną księżniczką Leią ratującą imperium. Moja matka przyłapała mnie na grzebaniu w rzeczach, które do mnie nie należą.
– Co robisz?
To podchwytliwe pytanie i dobrze wiem, że lepiej nie odpowiadać. Ona widzi, co robię.
– Z kim rozmawiałaś?
– Z nikim.
Jej oczy wypalają we mnie dziurę. Usiłuję nie spuszczać wzroku, ale balansuję na wysokich obcasach. Moja stopa wślizguje się do czubka buta, a potem chwieje na boki. Przewracam się, chwytając garść sukienek dla równowagi, ale te zsuwają się z wieszaków i spadają na podłogę razem ze mną. Leżę w stercie ubrań na dnie szafy.
Mama podchodzi, po czym zamyka walizkę.
– Wstań i zdejmij to.
Próbuję być posłuszna, ale jestem splątana strachem oraz tkaninami. Dłonie mamy podnoszą sukienkę ponad moją głowę.
– Nie wolno ci wchodzić do mojego pokoju bez pozwolenia. Nie możesz się bawić w tej szafie. Rozumiesz? Spójrz na mnie, kiedy do ciebie mówię.
Spoglądam na jej twarz. Tę samą twarz, którą widziałam na zdjęciu, tylko nie tak gładką. Nie mogę patrzeć jej w oczy, więc znajduję bliznę na lewym policzku – cienką, białą linię – i skupiam się na niej. Na fotografii nie miała tej blizny i uważam to za pocieszające. Dziewczyna ze zdjęcia, trzymająca dwoje niemowląt owiniętych w różowe kocyki, nie mogła być moją matką.
– Teraz – mówi mama – powiedz mi jeszcze raz. Z kim rozmawiałaś?
– Marley. – Imię wyskakuje ze mnie jak żaba ze stawu. Chylę głowę, aby ukryć twarz, ale mama chwyta mój podbródek i zmusza mnie, żebym znów na nią spojrzała. Jej palce są tak twarde i silne jak u wiedźmy z piernikowej chatki. To boli.
– Nie ma żadnej Marley – odzywa się. – Rozumiesz mnie? Mówiłam ci już wcześniej, że jesteś za duża na wyimaginowanego przyjaciela.
– Ona nie jest wymysłem. – Jestem zszokowana i przerażona swoją śmiałością.
– Rozejrzyj się – rozkazuje mama. – Widzisz jakąś Marley?
– Ona się ukrywa.
Palce przesuwają się na moje ramiona. Tym razem obejmuje mnie dwiema rękami, lekko mną potrząsając.
– Ona się nie ukrywa. Jest wytworem – potrząśnięcie – twojej – potrząśnięcie – wyobraźni.
Bolą mnie ramiona. Wystarczająco mocno, aby łzy napłynęły mi do oczu, ale nie będę płakać. Nie zrobię tego. Wiem, że lepiej nic nie mówić, więc unoszę tylko głowę.
– Obiecaj