Lata mijają, nikt się nie zjawia.
Miesiąc po ogłoszeniu deklaracji niepodległości Izraela, już w czasie wojny, Zerach i Rywka biorą ślub. Na ceremonię w telawiwskim Rabanucie przychodzi zaledwie kilka osób, wszystkie z rodziny Rywki. Zerach nie ma kogo zaprosić.
W 1949 roku rodzi się Miri, w 1954 Micha. Z dzieciństwa pamiętają, że wychowanie w ich polskim domu wyglądało zupełnie inaczej niż w innych. Najważniejsze były dobre maniery. Nie wolno było krzyczeć, mówić zbyt głośno, bo jeszcze sąsiedzi usłyszą. W ogóle bardzo wielu rzeczy nie było wolno.
Micha:
– Zakazy dotyczyły rzeczy zupełnie nieprzystających ani do izraelskiego klimatu, ani do zwyczajów. „Nie otwieraj okna, bo cię zawieje!”. „Nie wychodź z domu z mokrymi włosami, bo się rozchorujesz!”. Mówiliśmy: „Tato, przecież jest trzydzieści stopni, ani odrobiny wiatru”, ale on wiedział lepiej. A potem jeszcze: „Nie pij wody z kranu, bo cię rozboli brzuch!”. „Nie jemy na stojąco, bo jedzenie idzie w nogi i się pulkes, grubych ud, dostaje”. Same stereotypy, jakie w Izraelu powtarzano o Żydach z Polski. Śmialiśmy się z tego okropnie, lecz tata, choć miał wielkie poczucie humoru, tego naszego śmiechu nie rozumiał. Pewnego razu czytał książkę Jaira Garbuza Tamid Polani [Wieczny Polak]. My w śmiech, a on: „Ale o co wam właściwie chodzi?”.
Miri:
– Były dwa tematy, do których obsesyjnie powracał: jedzenie i nauka. Ten ciągły strach, żebyśmy zjedli, żebyśmy nie byli głodni, żeby jedzenia nie zabrakło. Gdy byłam nastolatką, chciałam w weekendy spotykać się ze znajomymi. Tata tego nie lubił. Uważał, że w szabat trzeba być z rodziną, że trzeba pójść do synagogi, a w pozostałe dni należy się uczyć. Chcieliśmy zarobić na kieszonkowe, ale nie pozwalał nam wykonywać prac sezonowych. Chciał, żebyśmy się uczyli. Nauka i wiedza były najważniejsze. To przekonanie wyróżniało rodziny Żydów, którzy przyjechali z Polski. W stosunku do moich dzieci i wnuków byłam potem taka sama.
Miri pamięta, że skończywszy klasę maturalną, przyniosła do domu świadectwo z najlepszymi ocenami. Ojciec poszedł na ostatnią wywiadówkę i wrócił do domu smutny.
– Powiedział: „Boję się, że nie dostaniesz się na studia”. Zdziwiłam się, zapytałam, dlaczego tak sądzi. A on, że wychowawczyni mówiła, że na studia dostają się najpierw dzieci prawników i lekarzy, a on jest przecież nikim.
Pod koniec lat osiemdziesiątych, gdy Polska wychodzi z komuny, Miri oznajmia ojcu, że pragnie zobaczyć jego pierwszą ojczyznę. Ojciec odmawia. Nie chce jechać, jak całe jego pokolenie. Boi się spotkania z miejscem, w którym dom zamienił się w cmentarz. Miri się upiera, naciska. Ojciec zgadza się wreszcie. Robi to dla niej.
– Byliśmy w Warszawie tylko dwa i pół dnia, planowaliśmy stamtąd udać się w dalszą podróż. Z tego pobytu pamiętam tylko jedno: ogromne cierpienie na twarzy mojego taty. Wizyta nie wzbudziła w nim żadnej nostalgii, tylko ból. Powiedział mi: „Czuję, że chodzę po ziemi przesiąkniętej krwią moich bliskich”. W tamtych dniach w Warszawie wiedziałam tylko jedno. Że zrobiłam mu tym wyjazdem prawdziwą krzywdę.
Miri pamięta z tej wizyty coś jeszcze: puste półki sklepów, kolejki ciągnące się kilometrami. Ludzi na ulicach ubranych tak, jak jej matka w latach sześćdziesiątych. Przedmioty, samochody, garnki, talerze – jak z przeszłości. Szarzyznę ulic i zmęczenie na twarzach warszawiaków. Pamięta jeszcze, że pomyślała: „Dobrze im tak, należy im się! Za ten cały przedwojenny antysemityzm, za to, że tata wyjeżdżał na rowerze w przeczuciu, że gdy przyjdzie wojna, nikt tutaj nie stanie w jego obronie”.
– Dziś przyjeżdżam do innej Polski. Ludzie są otwarci, mili, uśmiechnięci, ulice pełne kawiarni i sklepów, życie toczy się dalej. To dziwne, czasami zmuszam mój umysł do wysiłku, by przypomnieć sobie, gdzie jestem, że dla mnie to miasto, Warszawa, ma jeszcze inne, głębsze znaczenie. Że w tej ziemi leżą prochy moich krewnych. W ten sposób jestem z nią związana na zawsze.
Wiosną 2016 roku Miri wybiera się do Polski z całą rodziną. W Warszawie na cmentarzu żydowskim szuka grobu swojego pradziadka. Zna nazwisko: Książenicki, poza tym nie wie nic. Szuka ponad godzinę, nie znajduje, myśli o ponownej podróży po wakacjach. Wraca do Izraela i ledwie przekręca klucz w drzwiach domu, biegnie do komputera, by zamówić bilety na wrzesień.
Gdy wraca, jest już przygotowana. Znajduje grób Książenickiego. A potem wymyślają z Michą, że wynajmą samochód i pojadą z południa Polski do Warszawy. W odwrotną stronę niż trasa do Palestyny, którą ojciec w 1934 roku pokonał rowerem.
Nie mają planu. W miasteczkach szukają czegokolwiek: synagogi, kirkutu, tablicy. Miri notuje. W Skierniewicach, skąd pochodzi jej mama, znajduje tylko jedną macewę na całym cmentarzu. Nie może wyjść ze zdumienia.
Trasę, którą ojciec przemierzał tygodniami, oni pokonują w tydzień. Miri czuje, że tym samym zamyka jakiś etap swojego życia.
Etap życia z ojcem.
– Zmarł siedem lat temu, w wieku dziewięćdziesięciu dziewięciu i pół roku. Nadal ciężko nam bez niego. Był niezwykłym człowiekiem: bez pieniędzy, bez możliwości, ale za to z wielką duszą, z wielką dbałością o rodzinę. O nas dbał bardziej niż o samego siebie. Jakby całe jego życie było jednym wielkim dawaniem.
Miri pamięta, że był spokojny, nigdy się z nikim nie kłócił, nie był asertywny. Najważniejsze w jego życiu były dzieci i ich edukacja.
– Ładował w nią całe swoje pieniądze. Był mądrym człowiekiem, ale taką mądrością życiową, bo przecież nie skończył żadnego uniwersytetu.
– Co się tak uparłaś, czemu cię tam tak ciągnie? – denerwuje się brat, gdy Miri po raz kolejny rezerwuje bilety do Polski. – Trzeba było zadawać ojcu pytania, póki jeszcze żył!
Ale Miri wie, że to nie zależało od niej. Im mniej ojciec mówił, tym mniej wiedziała, o co właściwie mogłaby go zapytać. Dziś, gdy już wie, nie ma przy niej żadnego z rodziców.
– Nie wiem, czy niepytanie było dobre, czy złe. Bałam się, że gdy zacznę, obudzę w nim wspomnienia. I że go to będzie potem strasznie bolało.
Gdy umarł, zapisała się na jidysz. Postanowiła poszukać odpowiedzi na własną rękę, oddać się nauce, zrozumieć. Od niedawna studiuje na uniwersytecie Bar Ilan. Zastanawia się nad zrobieniem doktoratu.
– Jidysz wszedł mi w duszę – mówi.
Jako nastolatka za wszelką cenę próbowała się go pozbyć. I jego, i polskiego, którym rodzice posługiwali się na co dzień.
– Po hebrajsku, mówcie po hebrajsku! – krzyczała zirytowana.
Nie była w tym odosobniona – pierwsze pokolenia Izraela chciały być bardzo izraelskie. A jidysz i polski przypominały o galut, diasporze, i o wszystkim, co się z nią wiązało. Miri zauważa, że po polsku mówiono zwykle w domach, w których były babcie. Z jakiegoś powodu babciom trudniej było nauczyć się hebrajskiego.
Wydawało się wtedy, że język można z człowieka wyrzucić, zmienić go tak, jak się zmienia koszulę. A dziś Miri już wie, że język i krajobraz trwają wtłoczone w ludzką pamięć. Dwie rzeczy, których nigdy się nie zapomina. Gdyby mogła cofnąć czas, prosiłaby rodziców, by do niej mówili. O ileż łatwiej byłoby jej dzisiaj przedzierać się przez szeleszczące w ustach słowa pełne tylnojęzykowych głosek.
Jednak