Córka. Anne B. Ragde. Читать онлайн. Newlib. NEWLIB.NET

Автор: Anne B. Ragde
Издательство: PDW
Серия: Arcydzieła literatury norweskiej
Жанр произведения: Сказки
Год издания: 0
isbn: 9788366420212
Скачать книгу
słońca, inaczej człowiek dopuściłby się obrazy majestatu.

      Dziadek opowiadał, że z werandy przy pokoju dziennym w domu opieki może zobaczyć szczyt masztu. Ale nagle przyszło jej na myśl, że chce poczekać z wciągnięciem chorągiewki.

      Tak, wstrzyma się z tym do dnia, w którym będzie mogła przywieźć tu dziadka. Zrobią to razem. Przyrządzi do kawy kogel-mogel i będzie trochę jak w święto narodowe, takie małe obchody.

      Chorągiewka ciągle jeszcze leżała w plastikowym opakowaniu na podłodze przy wejściu. To na pewno też była obraza majestatu.

      Ruszyła powoli w stronę Anny, która stała przywiązana do drzewa pośrodku podwórka.

      Kiedy Torunn była już blisko, pies podniósł się spokojnie i z gracją przysiadł na tylnych łapach, Torunn uklękła obok, postawiła sobie łapy Anny na ramionach, zanurzyła twarz w futrze na szyi suki i zaczęła płakać.

      Stary maszt flagowy tkwił tam sobie po prostu, zniszczony i pełen drzazg, niemal zlewając się z resztą gospodarstwa.

      Nowy wyróżniał się tak mocno, że każdy musiał zwrócić na niego uwagę. Stał tam i się pysznił, sprawiając wrażenie, jakby miał coś ważnego i wzniosłego do zakomunikowania, z równą mocą, jak robiły to co niedziela dzwony kościelne w Byneset, wszyscy widzieli go nawet z dużej odległości, ludzie mogli zacząć snuć przypuszczenia, że w Neshov najwyraźniej zamieszkał prawdziwy gospodarz. Taki, który nie skąpi środków i odważnie zainwestował w elegancki maszt flagowy.

      Dopiero teraz przyszło jej to do głowy.

      Nie myślała o tym, kiedy po raz pierwszy przekręciła klucz w zamku głównego budynku w gospodarstwie i stanęła na jego progu jako prawowita właścicielka. Ani wtedy, kiedy mocowała tabliczkę ze swoim nazwiskiem na drzwiach ganku. Ani wówczas, kiedy spała tutaj po raz pierwszy.

      Przepełniało ją oczekiwanie, niezłomne przeczucie, że to właściwa decyzja, wreszcie właściwa, i ogarnęła ją radość z tego powodu.

      I akurat teraz nadeszła ta chwila, w jakieś przypadkowe środowe popołudnie, kiedy kupna pizza rozmrażała się na kuchennym blacie, a piekarnik od co najmniej dwóch godzin grzał się z pełną mocą. Dopiero teraz po raz pierwszy kucnęła obok psa jak dzieciak i rozpłakała się żałośnie prosto w białe futro Anny.

      Miała uczucie, jakby nowy maszt flagowy zespalał ją na zawsze z tą ziemią, tym gospodarstwem, z tymi wszystkimi pokoleniami patrzącymi tutaj z nadzieją w przyszłość, która teraz stała się przeszłością.

      Miała czterdzieści lat. Bezdzietna singielka bez wykształcenia, pomyślała sobie, mocno siąkając nosem, Anna nadal stała wsparta łapami o jej ramiona i usiłowała polizać ją po uchu, ale ciągle trafiała tylko we włosy.

      Margrete była jej jedyną przyjaciółką i mieszkała w Oslo. Margida też już nie miała. Nie mogła szukać oparcia w dziadku, był na to zbyt kruchy i zanadto zajęty swoim własnym, małym życiem. Musiała sama stworzyć sobie oparcie. Poszukać kamieni i ułożyć je gęsto jeden obok drugiego, aż staną się jednolitym fundamentem. To ona musiała dawać oparcie dziadkowi, a nie odwrotnie.

      – Idiotko – powiedziała głośno. – Przestań wreszcie.

      Annie udało się w końcu polizać ją po twarzy, oddech psa pachniał ciepłą wilgocią ziemi i trawy, po przejściu morskiej mgły jego futro przypominało mokrą wełnę.

      – Nie, nie chodzi o ciebie. Nie jesteś idiotką, miałam na myśli siebie. Tak, tak, pamiętam o tobie. Ty też przecież jesteś małą dziedziczką.

      Puściła Annę, wstała i jeszcze raz rzuciła okiem na swój imponujący maszt, a potem mocno otarła rękami twarz z łez i psiej sierści.

      Ten głupi maszt wyglądał przecież dokładnie tak, jak wszystkie maszty w tym kraju, jak każdy maszt na świecie, niczym się od nich nie różnił. Był cholernie zwyczajny.

      Po zjedzeniu pizzy, a raczej dwóch kawałków, bo całą resztę wyrzuciła do śmietnika, siadła na ganku z małym kieliszkiem koniaku i papierosem. Trudno byłoby nie zauważyć błyszczącej srebrnej kuli na szczycie białej dzidy strzelającej prosto w niebo.

      Już za późno, pomyślała, wypijając ostatni łyk koniaku. Tak było zapisane w gwiazdach, że ma to wszystko zrobić i tutaj pozostać. Zapisane równie wyraźnie, jak słowa wyryte na porzuconym przez Tora za stodołą obelisku, który wspólnie z Erlendem odwrócili z mozołem za pomocą łomu. A ponadto jeszcze bardziej przypieczętowała to śmierć Margida.

      Ostatnia karta rodu Neshov to ona, zarówno tu w gospodarstwie, jak i w biurze pogrzebowym. Nie potrafiła od tego uciec. Już tyle razy w swoim życiu uciekała, od mężczyzn, od różnych sytuacji. Uciekanie stąd byłoby zbyt bezsensowne, beznadziejne i infantylne, straciłaby zupełnie szacunek dla samej siebie.

      Wyprostowała się i zgasiła papierosa, czując nagle dziwny spokój. Teraz trzeba było myśleć i podejmować decyzje, nie mogła pozostać w tym zawieszeniu, nie byłaby w stanie sypiać w nocy.

      Decyzję, którą podjęła, kradnąc Christerowi jedno ze szczeniąt i jadąc pięćset kilometrów na północ po to, żeby wetknąć klucz w drzwi opuszczonego gospodarstwa, które formalnie należało do niej, a w przyszłości miało również stać się częścią jej duszy – tę decyzję w pewnym sensie zmuszona była podjąć ponownie. Było za późno na ucieczkę. Najdalsza ucieczka, na jaką od tej chwili miała sobie pozwolić, to był nocny sen. Albo kieliszek koniaku.

      Musiała zebrać się i ruszyć do działania.

      I nagle oświeciło ją, od czego powinna zacząć.

      – Tylko się nie złość – powiedziała Torunn.

      Nie złość?, powtórzyła matka, dlaczego niby miała się złościć. Przecież to bardzo miło, że Torunn dzwoni, minęło już sporo czasu, to w sumie trochę dziwny sposób na rozpoczęcie rozmowy, bez żadnego cześć ani halo, tylko taka komenda na starcie, czyżby coś się stało?

      – Nie, nic szczególnego. Tak się tylko trochę nad czymś zastanawiałam. Właściwie to już od dłuższego czasu.

      Było to wierutne kłamstwo. Od postawienia nowego masztu minęło zaledwie kilka dni, chorągiewka nadal leżała w korytarzu, dziewiczo złożona i opakowana w folię. Gdy maszt stał już gotowy, Torunn usiadła na ganku i zrozumiała, jaki czeka ją kolejny niezbędny krok. Sprawdziła w internecie, jak się załatwia takie sprawy. Okazało się, że to całkiem proste.

      Czuła, jak niewielkie ciepło bijące od małego, płaskiego telefonu grzeje jej ucho i policzek. Podniosło ją to trochę na duchu, bo jej własne palce były zimne jak sople lodu.

      Matka powtórzyła, że nie, na pewno się nie rozzłości. Miała za sobą cudowny dzień i była w wyjątkowo dobrym humorze, również dlatego, że wybrali się z Mortenem do Sandvika obejrzeć mieszkanie, które planują kupić sobie razem, taki naprawdę nowoczesny i trendy apartament z balkonami wychodzącymi na wszystkie strony świata, to znaczy w trzech kierunkach, bo przecież północ w takiej sytuacji się nie liczy, od północy nie ma słońca, więc czemu niby miała się złościć? A tak poza tym to ona się złości niesłychanie rzadko, dodała ze śmiechem, częściej już zdarza jej się być smutną albo poirytowaną.

      – Ale mimo wszystko myślę, że możesz się zezłościć – powiedziała Torunn, próbując nabrać powietrza głęboko do płuc, musiała solidnie pracować przeponą, by przepchnąć je przez ściśnięte gardło.

      Zaczęła spacerować wokół drzewa na podwórzu długim, niespokojnym krokiem, jeszcze zanim wybrała numer matki. Anna siedziała oblepiona piaskiem i błotem aż po sam nos, uwiązana do tego samego drzewa, uważnie śledząc swoją panią wzrokiem.

      Wróciły