Tytuł oryginału: Rock Chick Redemption
Projekt okładki: Paweł Panczakiewicz/PANCZAKIEWICZ ART.DESIGN
Redakcja: Grażyna Muszyńska
Redakcja techniczna: Robert Fritzkowski
Korekta: Katarzyna Szajowska, Barbara Milanowska (Lingventa)
Zdjęcie na okładce: © sakkmesterke/Shutterstock
Copyright © 2013 by Kristen Ashley
All rights reserved.
© for the Polish edition by MUZA SA, Warszawa 2020
© for the Polish translation by Agata Suchocka
ISBN 978-83-287-1438-0
Wydawnictwo Akurat
Wydanie I
Warszawa 2020
Książkę tę dedykuję
Kathleen „Danae” Den Bachlet
Mojej „Annette”.
Dziękuję bogini za to, że zesłała mi przyjaciółkę, która pozwala mi być sobą.
Część pierwsza
Rozdział pierwszy
Miłość od pierwszego wejrzenia
Miłość od pierwszego wejrzenia przytrafiła mi się dwa razy. Za pierwszym razem był to Billy Flynn. Za drugim Hank Nightingale. Z Billym nie wyszło i złamał mi serce. A jeśli chodzi o Hanka… No cóż, on też był łamaczem serc, ale nie zamierzałam zajmować się nim na tyle długo, by pozwolić mu skruszyć i moje. Odejście od niego nie było nawet świadomym wyborem, ale przecież to nie miało znaczenia i ostatecznie wyszło na dobre.
Przynajmniej Hankowi.
Billy i Hank są jak noc i dzień, ciemność i światło, zło i dobro.
Billy uosabia wszystko, co mroczne i złe, Hank zaś to, co jasne i dobre.
Bo wiecie, Billy to przestępca. Hank to dla odmiany gliniarz.
Billy wygląda jak młody Robert Redford, lecz zamiast uroku chłopaka z sąsiedztwa (którego posiada mnóstwo, to trzeba mu przyznać), ma w sobie raczej coś z Jamesa Deana w Buntowniku bez powodu. Byliśmy razem przez siedem lat, z czego przez trzy ostatnie próbowałam z nim zerwać. To też nie wyszło.
Hank zaś wygląda jak nikt inny. Jest piękny, tak po prostu: wysoki, ciemnowłosy, o bursztynowych oczach i muskulaturze lekkoatlety. Hank żyje dla sprawy. Dla sprawiedliwości. I ma więcej uroku, niż Billy mógłby sobie wymarzyć.
Nie pytajcie mnie, skąd to wiem, skoro znam Hanka dopiero od kilku dni. To się zaczęło w chwili, w której dowiedziałam się, że jest fanem Springsteena. A każdy, kto lubi Springsteena… No właśnie!
Opowiem wam trochę o sobie.
Mama nazwała mnie Roxanne Giselle Logan (ze znanych tylko jej, dziwacznych powodów), lecz wszyscy mówią do mnie Roxie. Mam starszego brata Gilberta – ma ksywkę Gil, bo Gilbert to dość gówniane imię – i młodszą siostrę Esmeraldę, na którą mówimy Mimi, bo tu również mama niezbyt się popisała. Właściwie to byłam szczęściarą, jeśli idzie o dobór imion w naszej rodzinie.
Tata pozwolił mamie na to szaleństwo. Myślę, że zrobił to z wyrachowania, żeby do końca życia móc jej to wypominać. Ale oni naprawdę się kochają. I okazują to, nawet zbyt często jak na mój gust. Dorastanie z rodzicami nieustannie obściskującymi się publicznie to była spora żenada. Mimo to ciągle sobie dogryzali i się kłócili, w myśl powiedzenia: „Kto się czubi, ten się lubi”.
Kilkanaście lat temu nawet nie przyszłoby mi do głowy, że będę musiała nieustannie uciekać z chłopakiem kryminalistą, nieważne, jak byłby przystojny. Dorastałam w przeświadczeniu, że zdobędę świetną pracę, zarobię mnóstwo kasy i nakupuję markowych ciuchów, a tłum lizusów będzie piał hymny na moją cześć i spełniał każdą zachciankę.
Zanim poznałam Billy’ego, naprawdę przymierzałam się do takiego życia.
Nie to, że byłam nadambitna, nic z tych rzeczy. Liceum i studia spędziłam na nieustannym imprezowaniu. Przeszłam przez college na czwórkach i piątkach, ale przecież tak naprawdę nie chodziło o żadną naukę, tylko o piwo, butelkę tequili od czasu do czasu i rock and roll! Tata twierdził, że jestem sprytna, więc może nie będę miała przesrane. Mama zaś mówiła, że jeśli nie zmądrzeję, to i owszem. Oczywiście nie używała takich dosadnych określeń jak tata, ale wiedziałam, o co jej chodzi.
Oboje mieli po części rację, ale to ona była bliżej prawdy.
Na moje szczęście rodzice, a także przodkowie mamy ukończyli Uniwersytet Purdue. Mój pradziadek był nawet upamiętniony na tablicy wiszącej w szkole jako bohater pierwszej wojny światowej. Można powiedzieć, że indeks tej uczelni niejako mi się należał – z taką rodzinną historią i tyloma członkami Stowarzyszenia Absolwentów w drzewie genealogicznym. Zdobyłam dyplom, choć większość czasu spędzałam w Czekoladziarni Harry’ego, w którym to przybytku balowali zapewne również moi rodzice, dziadek i pradziadek.
Poznałam Billy’ego tuż po ukończeniu studiów. Miałam już niezłą pracę. Stażowałam trochę podczas wakacji w firmach projektujących strony internetowe i jedna z nich, w Indianapolis, zatrudniła mnie na stałe. Chyba tylko dlatego, że traktowali mnie jak biurową maskotkę. Bywałam szurnięta, i to nieźle, a ci dwaj kolesie, którzy zarządzali w filii, też nie grzeszyli powagą. Nosili T-shirty z głupawymi sloganami i podarte jeansy. Chyba mieli jakieś udziały w lokalnej kawiarni, bo żłopali kawę non stop.
Jedna z moich koleżanek, Annette, powiedziała, że dostałam robotę za wygląd. Coś musiało być na rzeczy, w końcu wygrałam Wybory Miss Nastolatek w naszym hrabstwie. Nie przeszłam do finału stanowego, bo posprzeczałam się z inną uczestniczką. No i w sumie uważałam, że te konkursy piękności są do kitu.
Wdałam się w rodzinę mamy: wysoka, ale „korpulentna”, jak mawiał tata. To chyba znaczyło, że mam czym oddychać i na czym usiąść, ale nigdy mi tego nie wyjaśnił. Wszyscy wyglądamy jak MacMillanowie: wysocy, jasnowłosi i niebieskoocy. Oczywiście tylko mój brat ma zarost jak Grizzly Adams, no i nasz wujek Tex.
Nigdy osobiście nie poznałam wujka Texa. Był w Wietnamie i zawinął się (serio, tak po prostu zniknął), jak tylko stamtąd wrócił. Cała rodzina przestała się do niego odzywać. Za wyjątkiem mnie. Pisałam do niego i te listy nie zostawały bez odpowiedzi.
Sztuką epistolarną zajęłam się za młodu. Wkręciłam się, ot tak. Pisałam do każdego, czyj adres wpadł mi w ręce. Uwielbiałam przyklejać znaczki i gnać na pocztę. Gryzmoliłam tak dużo, że mama sprezentowała mi papeterię z monogramem na dwunaste urodziny. Do tej pory dostaję od niej dwa duże zestawy co roku: fioletowe, z moimi inicjałami „RGL” wytłoczonymi na górze strony i na skrzydełku koperty.
Zabroniła mi napisać do wujka Texa, twierdząc, że to strata czasu, bo on nigdy nie odpisuje.
Mama nieczęsto robiła się smutna, ale działo się tak za każdym razem, gdy o nim mówiła. Były tylko dwa tematy, które ją dołowały: wujek i moje ignorowanie uwag dotyczących szlajania się z Billym.
Mama i wujek byli bardzo blisko, gdy dorastali, ale gdy tylko skończył osiemnastkę, Tex zaciągnął się do wojska i pojechał do Wietnamu, to było już pod koniec konfliktu. I więcej o nim nie słyszano.
To znaczy do czasu słyszano, gdy zadziwiając wszystkich, przysłał do mnie list. Nie odpisywał nikomu innemu: ani mamie, ani dziadkom, ani ich dwóm siostrom. Nawet wtedy, gdy siedział w więzieniu za pobicie dealera, ciągle do mnie pisał.
Gdy miałam czternaście lat, przyłapałam mamę płaczącą nad jego listami, które znalazła w moich rzeczach. Nigdy się nie wygadałam, że widziałam ją myszkującą w moich rzeczach. Mam wrażenie, że robiła to dość często.
Z listów