Nie wiemy, czemu Josef opuścił znane i poszedł w nieznane, czy pytał też o panny na wydaniu w położonych bliżej Deutsch Zernitz lub Knurowie, czy śpiewał, gdy szedł przez okoliczne pola.
Wiemy, że doszedł do położonej kilka kilometrów na zachód Ostropy, do chałupy Koniecznych, którzy w okolicy gospodarzyli od zamierzchłych czasów. Wkrótce, w 1862 roku, w małym drewnianym ostropskim kościółku świętego Jerzego Josef ożenił się z dziewiętnastoletnią Marianną Konieczną, ratując w ten sposób schönwaldzkie geny przed poplątaniem. Wszystko to działo się, choć schönwaldczycy polskojęzycznych Ślązaków nazywali pouscher Dreck, polskim dziadostwem.
Od mojej babci wiem, że praprababka Johanna, żona Urbana, jako panna nosiła nazwisko Krauthakel. Wertuję książkę Góreckiego, stare parafialne księgi zgonów i narodzin, portale genealogiczne. Tak, wszystko się zgadza: praprababka Johanna Kieslich to córka Marianny i Josefa Krauthakelów.
Nagle w mojej głowie Johanna, moja prywatna Rzepicha, z postaci półlegendarnej staje się postacią historyczną. Okazuje się półschönwaldką, córką Josefa z Schönwaldu. Dzięki niej mogę podpiąć się pod mikroskopijną schönwaldzką cywilizację, o której mało kto już dziś pamięta, i skomplikować nieco swoją tożsamość. Od teraz jest bardziej dożarta. Postanawiam zaadoptować Krauthakelów i pamiętać o nich. Zastanawiam się, czy w dobie plebiscytu półschönwaldka Johanna i powstaniec śląski Urban spierali się ze sobą. Czy byli matką Niemką, która przekonywała dzieci do Niemiec, i ojcem Ślązakiem ducha polskiego, który przekonywał je do Polski?
W księdze zgonów parafii ostropskiej z 1874 roku znajdę później jeszcze wzmiankę o śmierci urodzonego w 1799 roku Clemensa Krauthakela, ojca Josefa. Widać syn zabrał do siebie na starość mojego prapraprapradziadka – zabrał, jak to się tu mówi, na wycug. Wertuję dalej, ale wcześniejsze pokolenia będą już tylko dziwnymi imionami zapisanymi trudnym do odczytania gotykiem, o których nigdy niczego się nie dowiem. Tutaj tak daleka pamięć to i tak trudno osiągalny luksus.
9
Jest wieczór 20 marca 1921 roku, właśnie zakończył się plebiscyt. Tłumy na ulicach czekają na obwieszczenie, jaka będzie przyszłość. Warszawa kilkadziesiąt godzin temu uchwaliła konstytucję i podpisała pokój z Sowietami – zdążyła (Korfanty twierdzi, że gdyby w dniu plebiscytu Polska wciąż prowadziła wojnę, na Śląsku kosztowałoby ją to setki tysięcy głosów – ludzie nie chcieliby głosować za pójściem w kamasze). Rzeczpospolita wyrysowała sobie już własny kontur, cały poza Śląskiem.
Zewsząd drze się polskość i niemieckość. Agitatorzy nie dbają dziś o niuans, kreślą obraz szerszy, dowodzą, który naród jest dobry, a który zły. Aby nie zaprzątać zbytnio rozmiłowanych w konkrecie śląskich głów, operują lakonicznym słowem i sugestywnym obrazem, a do rozstrzygnięcia dylematów z zakresu historiozofii i bogactw kopalnych służą im słowa „nigdy”, „zawsze” oraz „każdy”. Argumenty upychają na ulotkach i plakatach, które słowiańscy i germańscy chłopcy rozwożą na jednośladach. Jedni plakaty naklejają, inni oblewają nieczystościami, zrywają bądź zaklejają.
W lokalu każdy Ślązak otrzymał dwie karty. Tak uzbrojony stanął przed urną i koszem. Jedną wrzucał tu, drugą tam. Karta czerwona to Niemcy, biała to Polska. Gdy któryś umieszczał w urnie czerwoną, rosła szansa, że będzie germanizowany. Jeśli odwrotnie – że go spolonizują. Urban zagłosował za Polską. Jak zagłosowała Johanna, nie wiemy.
W dniu plebiscytu Wania ma dziewięć lat. Nie wiem o nim zbyt wiele. Wiem, że urodził się w małej wiosce Unarokowo nad rzeką Czechrak na pograniczu Kubania i Adygei na Kaukazie Północnym w Imperium Rosyjskim. Wiem, że jego ojciec na imię ma Afanasij, a chłopaka nazwano po dziadku. Wiem też, że Iwan Afanasjewicz Rudenko, bo tak brzmi jego pełna godność, za ćwierć wieku przesądzi o dalszych losach mojej rodziny. Ale dziś nie może jeszcze mieć o tym pojęcia ani on, ani Urban Kieslich. Na razie więc zostawmy go w spokoju.
Tymczasem są wyniki. Frekwencja blisko stuprocentowa. Wygrywają Niemcy.
Otrzymują sześćdziesiąt procent głosów w regionie, w którym sześćdziesiąt procent mieszkańców mówi po polsku. Zawiodły rachuby, w których utożsamiano język z narodem, naród z przywiązaniem do państwa.
Co do zasady miasta ciągną bardziej do Niemiec (Opole – dziewięćdziesiąt pięć procent, Katowice – osiemdziesiąt pięć, Gliwice – blisko osiemdziesięciu, Bytom i dzisiejszy Chorzów – około siedemdziesięciu pięciu), wieś do Polski. Na Górnym Śląsku jest odwrotnie niż w Galicji Wschodniej, o którą Polacy tłuką się z Ukraińcami – tam z grubsza w miastach przewagę mają Polacy (i Żydzi), na wsiach – Ukraińcy. W wojnach takich jak polsko-ukraińska czy polsko-niemiecka o Górny Śląsk żadna ze stron nie ma racji oraz obie ją mają. To wojny, które dla wszystkich stają się przegrane w momencie, gdy w ogóle pojawia się potrzeba wyrażenia racji.
W Schönwaldzie Berlin otrzymał poparcie najwyższe spośród wiosek na przemysłowym Śląsku: dziewięćdziesiąt osiem procent. W Ostropie odwrotnie – najwięcej, bo sześćdziesiąt procent, chciało do Polski6.
Plebiscyt nie kończy sporu. Polska jeszcze dwa lata wcześniej miała dostać cały Górny Śląsk, teraz zanosi się na to, że po przegranym głosowaniu przypadną jej jakieś skrawki, a przemysł zostanie w Niemczech. Wszystko wskazuje na to, że wrzód pęknie wnet po raz kolejny.
10
Doktor Paweł Parys jest badaczem z Pracowni Powstań Śląskich w Muzeum Śląskim z siedzibą w dawnej kopalni Katowice.
Lokalizacja jest ważna, bo Parysa z pracującymi tu do niedawna górnikami wiele łączy. Górnicy dzień w dzień opuszczali się w przeszłość, a dokładnie trzysta milionów lat wstecz, w piąty okres ery paleozoicznej, karbon.
Parys też codziennie ryje w przeszłości, choć jej pokłady nie zalegają tak głęboko. Przychodzi na szychtę, zjeżdża szybem, fedruje kolejne wyrobiska, wykopuje sobie chodniki, szuka nowych złóż, oddziela cenny urobek od odpadów. On też kiedyś wyfedruje swoje powstania do cna i porzuci grubę, ale na razie człapie przez wiele kilometrów dokumentów, starając się przekuć je na opowieść.
Jest potwornie mroźnie i wietrznie. Siadamy w jego gabinecie przy herbacie. Pytam go, dlaczego oni wszyscy wzięli udział w powstaniu. Badacz podejrzewa, że wielu poszło walczyć, bo zazdrościło starszym braciom czy kolegom, że przeszli przez wojnę, a oni sami się na nią spóźnili. Chcieli przeżyć młodzieńczą przygodę. Czasem iść do powstania kazał ojciec, zarządzał, że się ubieramy, cała rodzina idzie się bić. I niy mo godki. A czasem szło się, bo nie wypadało zostać samemu, gdy szli znajomi. Parys twierdzi, że to były częste przypadki. Był to też bunt biedoty, oburzonych, a gdy mi to mówi, ja myślę, że wśród polskich żołnierzy w Armii Czerwonej, która walczyła z Polską w 1920 roku, i wśród Ślązaków, którzy w tym samym czasie walczyli o Polskę z Niemcami, zdarzały się podobne motywacje, część tych chłopców miała podobną wrażliwość i tylko przypadkiem stała się powstańcami śląskimi, a nie czerwonoarmistami.
Dwa pierwsze powstania to przy trzecim nic. Logika tego zrywu jest inna niż w powstaniach styczniowym czy warszawskim. Tutaj na polu bitwy Polacy nie walczą z zaborcą. Po obu stronach walczą ochotnicy wspierani przez armie: polską i niemiecką, choć po polskiej stronie znaczna większość to miejscowi, po niemieckiej jest ich mniej. Wśród Ślązaków ducha polskiego brakuje wyższych rangą dowódców, ci napływają zza kordonu wraz z uzbrojeniem, strategią, pieniędzmi.
Na Górnym Śląsku do walki w powstaniach