Źródło: fotopolska.eu
Pocztówkę do Else wysłał Hans, dwudziestodwuletni elektromonter, syn Hajoków: robotnika Antona i Marie z domu Kozuschek. Hans pochodzi z sąsiedniej wioski, Richtersdorfu. Jego praszczurowie sprowadzili się ponoć do Ostropy z Moraw w XV wieku, szukając bezpiecznej przystani po zamęcie wojen husyckich. Taka wieść się niesie.
Jak Hans poznał Else? Na ten temat dzieje milczą.
Na pocztówce liścik krótki i pełen czułości. Chłopak pisze po niemiecku: „Przez cały tydzień byłem w Spröttchen przy pracy i dlatego nie otrzymałem od Ciebie poczty. Torturą jest dla mnie dopiero w sobotę móc czytać Twoje miłe listy. Dzisiaj nie mam czasu, żeby Tobie, liebe Elsbeth, napisać list. Jestem w najlepszym zdrowiu i mam nadzieję, że Ty, moja kochana, również. Pozdrawia Cię pozostający Ci wierny Twój Hans”. I jeszcze dopisek w rogu, do góry nogami: „List wyślę jutro. J.H.”.
Else i Hans jeszcze przez dwadzieścia cztery lata będą mogli nosić swoje imiona, aż zostaną im zabrane i przymusowo zmienione na Elżbieta i Jan, gdyż na Górnym Śląsku nie będzie już można nazywać się Elisabeth i Johann. A pocztówkę z flagą Cesarstwa Niemieckiego moja babcia, a ich córka znajdzie blisko sto lat później w klamorach w naszym domu.
Po kilku latach w fabryce drutu, jesienią 1924 roku, Else jak zawsze przemierza szmat drogi, ale tym razem nie idzie do zakładu Hegenscheidta. Mija go i po paru minutach wchodzi na Gleiwitzer Bahnhof. Kupuje bilet i jedzie do Oppeln, gdzie rozpocznie naukę w Zakładzie Akuszerek, mieszczącym się w urokliwym zakątku starówki. Szkoła znana jest „lubieżnicom” z całej Rzeszy. Działacz plebiscytowy Paweł Dubiel w swoich wspomnieniach pisał o mieszczącej się w Opolu szkole dla położnych. Ponoć istniała tam długoletnia tradycja, że tak zwane panienki z lepszych rodzin, które oczekiwały nieślubnego potomstwa, przyjeżdżały tu z całych Niemiec, by urodzić w sekrecie.
Młoda Else Kieslich, ok. 1915
Źródło: archiwum rodzinne autora
Ostatnie kilka lat, gdy Else akurat wchodzi w dorosłość, jest czasem chaosu. Cesarstwo upadło, cesarz uciekł, w Gleiwitz co rusz wybuchają strajki, dokonuje się zamachów, zamieszki są topione we krwi, do miasta wkraczają żołnierze francuscy, toczą się walki polsko-niemieckie, dochodzi do kilku powstań, oblężenia, plebiscytu, znany świat pęka na dwoje. Stają zakłady, wielu ludziom bieda zagląda w oczy, załamuje się marka, ludzie tracą oszczędności życia, pieniądz nie jest wart wiele więcej niż papier, na którym go drukowano, z innych części kraju dochodzą wieści o kolejnych puczach wojskowych, o rewolucji komunistycznej, której sukces w Niemczech wydaje się całkiem realny, nie jest pewne, czy nie odłączą się kolejne regiony, co nie byłoby dziwne, jeśli się pamięta, że przyłączyły się do Prus raptem dwa pokolenia temu.
Kilka miesięcy przed wyjazdem Else wszystko zaczyna się jednak powoli uspokajać i równie niepewne staje się dopiero w czterdziestym piątym. Jadąc do Oppeln, moja prababcia ma prawo spoglądać w przyszłość z optymizmem i roić o spokojnym życiu u boku Johanna. Jej wyjazd jest symboliczną cezurą dzielącą okres powojennych turbulencji Republiki Weimarskiej i Goldene Zwanziger – pięć tłustych, złotych lat dwudziestych, które będą trwały aż do kryzysu gospodarczego 1929 roku. Ale Else nic o kolejnym kryzysie nie wie, nie wie też, że Niemcy tak jak niemal wszystkie kraje leżące na wschód od Zachodu osuną się niebawem w dyktaturę, dlatego może myśleć, że najgorsze ma już za sobą. W opolskiej szkole na Tuchmarkt dziewczyna zostanie dwa lata, cierpliwość Hansa jest wystawiona na próbę.
Wyobrażam sobie ją w tym czasie jak wyjętą z kryminału o Eberhardzie Mocku czy serialu Babylon Berlin, ale wiem, że to nie tak. Oppeln jest stolicą weimarskiego Górnego Śląska, ale nie ma w sobie nic z wielkomiejskości Breslau czy Berlina. Ba: wiele brakuje mu nawet do Gleiwitz. To większe miasteczko, czterdzieści parę tysięcy dusz.
Wiosną 1926 roku Else kończy szkołę, a krótko potem „Gleiwitzer Nachrichten” donoszą, że we wsi Richtersdorf (rok przed jej włączeniem do Gleiwitz – Ostropę ten los spotka pół wieku później) pojawiła się neue Hebamme. Akuszerka to profesja dochodowa, lecz niełatwa. Poród bywa końcem, nie początkiem, w trakcie porodu umierają matki, umierają dzieci, niektóre natychmiast, inne w niemowlęctwie. Za kilkanaście lat taka tragedia spotka też Elisabeth i właśnie dzięki śmierci małej Uschi stanę się częścią jej rodziny.
Hans cierpliwie czeka. Latem 1926 roku Else bierze go sobie za męża. Fräulein Kieslich staje się Frau Hajok. Urban patrzy, jak dzieci wyfruwają mu z gniazda: Elisabeth, Martin, Peter, Alois, Anna, Marie, Franz i Albina, co mu zupę do lasu nosiła. W składziku przy garażu w naszym domu, odkąd pamiętam, leży sporych rozmiarów ślubna fotografia Elisabeth i Johanna w dużej ramie. Są na niej tylko ich twarze. Mój pradziadek ma białą muchę i mały wąsik. Lata później nazywany będzie wąsem à la Hitler, teraz jest szalenie popularny. Wraz z upadkiem starego świata w zapomnienie odchodzi rozłożyste, podkręcane na końcach wąsisko à la kajzer, które na jedynym zachowanym zdjęciu zdobi twarz Urbana Kieslicha.
Na zdjęciu nowożeńcy się uśmiechają. Else dobrodusznie, ledwo zauważalnie, Hans nieco łobuzersko, półgębkiem. Nazwisko Hajok oznacza wszak pierona, awanturnika. Może ma to jakieś znaczenie. A może nie ma żadnego.
Zdjęcie ślubne Else i Hansa Hajoków, 1926
Źródło: archiwum rodzinne autora
Elisabeth zamieszkuje w wiosce Johanna, Richtersdorfie, późniejszej Wójtowej Wsi. Choć dla niej to żadne przenosiny. Jedna wioska płynnie przechodzi w drugą, do rodzinnego domu panna młoda ma parę minut. Wójtowa Wieś to położona nad rzeczką Ostropką ulicówka, która łączy Ostropę z centrum miasta, a gliwiczanie upodobali sobie wójtowskie kąpielisko i pola na miejsce zabaw, pikników oraz rekreacji. Nowożeńcy wprowadzają się do domu przy Passonstrasse, dzisiejszej ulicy Wójtowskiej.
Mój najstarszy sąsiad z Wójtowej Wsi, dziewięćdziesięciolatek – woli nie podawać imienia, nazwijmy go Fryderyk – opowiada mi, że przed wojną mówiono tu czasem po śląsku, czasem po niemiecku. Msze w farze, którą dopiero co zbudowano na wzgórzu Hermanna, ksiądz odprawiał raz po niemiecku, raz po polsku. Prababki rzeczonego sąsiada, Konstantyna i Johanna, zupełnie nie potrafiły się ze sobą porozumieć, a było to jeszcze przed I wojną: Konstantyna mówiła tylko po śląsku, Johanna – tylko po niemiecku. A bardzo się lubiły. Gdy więc były same, uśmiechały się do siebie bezsilnie w milczeniu. Gdy zaś pojawiał się ktoś, kto znał oba języki, sadzały go i długo rozmawiały ze sobą przez tłumacza. Tak tu kiedyś było.
Lubię te nazwy – Wójtowa Wieś, ulica Wójtowska. To jedne z niezliczonych śląskich nazw kryjących w sobie tajemnice, w których znalazły schronienie słowa zakazane w Polsce Ludowej, niezrehabilitowane w Polsce demokratycznej. Według jednej z legend w XIII wieku rządził tu wójt Richter, który część swoich dóbr rozdał ośmiu uboższym gospodarzom. Tak miał narodzić się Richtersdorf – wieś Richtera.
Zagroda we wsi Richtersdorf, lata 30.
Fot. Paul Otto Schau / Śląska Biblioteka Cyfrowa
Wójt Richter został ocenzurowany natychmiast po II wojnie. Powojenna nazwa nawiązuje do niego, ale dyskretnie, jest ukryty, ale tuż pod powierzchnią, wspomniany, jednak niezupełnie. Ulice poniemieckiego Śląska roją się od zakonspirowanych wójtów, wójtów wyklętych, trucheł, które ledwo przysypano. Gdy w Drachu Szczepana Twardocha Josef Magnor, idąc z gliwickiego dworca, zbliżał się do mojego rodzinnego domu, coraz bardziej wstrzymywałem dech: Wilhelmstrasse, Ring, Teuchertstrasse, Ostropka i nagle…