Stąpając po linie. David Baldacci. Читать онлайн. Newlib. NEWLIB.NET

Автор: David Baldacci
Издательство: PDW
Серия: Ślady Zbrodni
Жанр произведения: Ужасы и Мистика
Год издания: 0
isbn: 9788327160614
Скачать книгу
była do mnie zadzwonić – odparł wyraźnie przygnębiony.

      – Jesteś pewien, że nie próbowała się z tobą kontaktować? – spytała podejrzliwie.

      Decker nagle się stropił.

      – Może miałem jakieś wiadomości w skrzynce głosowej, na które zapomniałem odpowiedzieć.

      – No, no, to naprawdę niezwykłe jak na człowieka, który zawsze wszystko pamięta.

      – Wiem – rzekł ze zbolałą miną. – Kiepsko mi z tym idzie.

      – Powinieneś z nią porozmawiać. Okazać wsparcie. Pozwolić na przedstawienie jej punktu widzenia i powstrzymać się z krytyką.

      – Ludzie przepracowują różne rzeczy latami. A Stan już sobie kogoś znalazł.

      – Nie jestem przekonana, Decker, że on szuka w tej relacji czegoś trwałego. Na pierwszy rzut oka Caroline też wcale na tym nie zależy. Myślę, że oboje chcą się po prostu zabawić.

      Gdy podano im dania, Decker ledwo coś skubnął, po czym wymamrotał do Jamison:

      – Przepraszam… jakoś straciłem apetyt. Zobaczymy się rano.

      I bez dalszych wyjaśnień wyszedł z restauracji.

      6

      „OK Corral Saloon”.

      Duży, hałaśliwy bar, na pewno z tańcami.

      Światło w każdym oknie, ze środka dobiega głośna muzyka. Country z domieszką rock and rolla, przynajmniej tak się Deckerowi zdawało. Dudniła w powietrzu jak armatnie wystrzały.

      Stał na zewnątrz, czuł, jak skóra powoli zaczyna się macerować w wilgotnym powietrzu, które powróciło po burzy.

      Przepuszczony przez bramkę, gdzie ochroniarz sprawdził mu dokumenty, Decker otworzył drzwi. Gorące powietrze, w którym mieszały się zapachy potu i alkoholu, uderzyło go z siłą pocisku przeciwpancernego. Albo nie mają tu klimatyzacji, albo nie nadąża ona z chłodzeniem ciepła wydzielanego przez kołyszących się rytmicznie ludzi. Z tego, co widział wokół siebie, był chyba jedynym trzeźwym klientem baru.

      Wyminął zbitą grupkę młodych ludzi w pobliżu wejścia. Podpierali się nawzajem, choć nie minęła jeszcze dziesiąta. Decker nie chciałby znaleźć się wśród tej klienteli o północy.

      Grał zespół: czterech facetów i wokalistka. Jej włosy przypominały wielką szopę w stylu Dolly Parton, wirowały w tańcu wokół głowy. Śpiewała subtelną balladę Faith Hill, miała doskonały głos i słuch. Przy jej zmysłowych ruchach i kołysaniu biodrami muzycy z kapeli przywodzili na myśl skamieniały las. Zaczęła następny kawałek. Tekst piosenki koncentrował się na chłopcach, dziewczynach, psach i pistoletach, czasem pojawiał się na okrasę chevrolet pikap. Na ścianach baru umieszczono cztery dziewięćdziesięciocalowe telewizory, wszystkie przełączone na kanały sportowe.

      Za sięgającym pasa ogrodzeniem stał mechaniczny byk, ale chyba nie działał. Sterczał tam nieruchomo, jakby wkurzony na cały świat.

      Decker zajął pozycję w głębi sali i niespiesznie lustrował pomieszczenie. Na jednej ze ścian wywieszono tablicę z wielkim napisem:

      ZASADY BAROWE: ZROBISZ TU DRAKĘ, A ZWŁASZCZA WYWOŁASZ BÓJKĘ – TWÓJ ZADEK WYJEŻDŻA STĄD NA DOBRE. DOSTAJESZ SZLABAN NA WEJŚCIE RAZ NA ZAWSZE. ZERO TOLERANCJI. DOBREJ ZABAWY.

      Zauważył ich po minucie. Caroline wirowała wokół niezdarnie przebierającego nogami Bakera jak koliber przy bardzo wielkim i bardzo sztywnym kielichu kwiatu. Czy raczej przy kaktusie. Baker dreptał niemal w miejscu, podniósł ręce i próbował udawać, że doskonale się bawi.

      Co ona z nim robi?

      Ktoś szturchnął Deckera. Mężczyzna, potężniejszy od Deckera, który odezwał się do niego cichym głosem, ale z nutą pogróżki.

      – Słuchaj, chłopie, chcesz tu zostać, to musisz coś kupić. Coś do picia albo coś do jedzenia, a najlepiej jedno i drugie. – Facet ważył ze sto sześćdziesiąt kilogramów, był łysy jak kolano, miał obwisły brzuch, ale uwagę zwracały przede wszystkim szerokie, muskularne barki. – Inaczej wychodzisz. Ktoś musi płacić za muzę i strumień gorzały.

      Decker podszedł do baru zajmującego całą jedną ścianę lokalu. Wszystkie stołki były zajęte. Wcisnął się między całującą się namiętnie parę, której jakimś cudem udawało się jednocześnie pić duszkiem piwo, a dobrze ubraną kobietę po czterdziestce, z koktajlem w dłoni, zawierającym chyba z pół kilograma owoców.

      Serwowano tu sto rodzajów piwa beczkowego i podobną liczbę piw w butelkach, w większości IPA, o których Decker nawet nie słyszał. Zamówił budweisera w puszce, który kosztował go pięć dolarów, i stanął plecami do kontuaru, żeby móc dalej obserwować, jak szwagier robi z siebie idiotę.

      Mała korekta: już prawie były szwagier.

      Caroline uwiesiła się na Bakerze, z rozmarzeniem patrzyła mu w oczy, a potem pocałowała go w usta. Decker obserwował to przez pryzmat brutalnej rzeczywistości: samotnej Renee z czworgiem dzieci. Musiał odwrócić wzrok, żeby go szlag nie trafił. Po chwili przywołał się do porządku. Czy to w ogóle jego sprawa? Po co tu przyszedł?

      – Jesteś z FBI, prawda?

      Spojrzał w lewo. Pytanie zadała kobieta z owocowym drinkiem. Szczupła, wysportowana, pod tkaniną mocno dopasowanej bluzki rysowały się jej tricepsy. Nosiła obrączkę i pozłacany pierścionek na małym palcu. Miała jasnobrązowe włosy z blond pasemkami, opadające na ramiona. Jasnoniebieskie oczy, atrakcyjne, wyraziste rysy twarzy. W uszach nefrytowe kolczyki w kształcie miniaturowych świątyń buddyjskich.

      – Dlaczego tak uważasz?

      – Liz Southern – przedstawiła się. – Mój mąż, Walt, przeprowadzał autopsję ofiary. Powiedział mi, że jesteś w mieście.

      – Ale jak rozpoznałaś mnie w tym tłumie?

      – Mówił, że mam się rozglądać za mężczyzną po czterdziestce, który wygląda jak były liniowy NFL z formacji ofensywnej.

      – Ten opis pasowałby co najmniej do dziesięciu facetów w tym barze.

      – Nie pozwoliłeś mi dokończyć. Zaznaczył również, że masz inteligentną, myślącą i nieprzeniknioną twarz. A to zdecydowanie wyklucza tych dziesięciu, o których prawdopodobnie ci chodziło. Ich można rozgryźć równie łatwo jak zagadkę dla przedszkolaków.

      Decker podał jej rękę i się przedstawił.

      – Amos Decker.

      – Dzisiaj takie imię to rzadkość – zauważyła, ściskając mu dłoń.

      – Czy mąż mówił ci o szczegółach sprawy?

      – Nie naruszył zasady tajności, jeśli o to pytasz. Zarządzam domem pogrzebowym, więc często tam bywam. Nie obawiaj się: nawet gdybym dowiedziała się czegoś przypadkiem, nie wyszłoby to poza mury naszego zakładu.

      Decker wypił łyk piwa i omiótł wzrokiem mechanicznego byka stojącego bezużytecznie w kącie.

      – Co się stało z tym tutaj? Sądziłem, że w takim miejscu będzie się cieszył popularnością.

      – I się cieszył. Zbyt dużą.

      – Słucham?

      – Wszystko sprowadziło się do odpowiedzialności prawnej. Dosiada go jakiś fraker, łamie sobie nogę, rękę albo kark, jego rodzina albo i on sam wytacza ci proces, a na domiar złego pozywa cię też firma, która rozpaczliwie potrzebuje go do pracy na polach naftowych. Pewnie usunięcie stąd byka słono kosztuje, więc został, a ludzie od czasu do czasu celują w niego puszkami po piwie i butelkami.

      W