Stojąc nad otwartym grobem, duchowny odmówił krótką modlitwę. W jej trakcie wdowa podnosiła do oczu niewielką, koronkową chusteczkę. Później trumna została opuszczona w głąb spieczonej ziemi, a my rzuciliśmy na wieko po garści piachu. Starałem się, by moja bryłka nie uderzyła zbyt mocno. Nie chciałem zakłócać spokoju zmarłego. Tam, gdzie się teraz znajdował, było mu zapewne dobrze.
Opuszczaliśmy cmentarz, idąc poprzez lśniący biały las nieruchomych aniołów i marmurowych nagrobków. Gorące powietrze było dziwnie nieruchome; pomyślałem sobie, że zaraz wszyscy się udusimy. Czekały już na nas czarne limuzyny z zapewniającymi dyskrecję purpurowymi draperiami w oknach. Weszliśmy do środka i usiedliśmy naprzeciwko siebie, starając się nie uśmiechać.
Ze stateczną prędkością przejechaliśmy Army Highway w kierunku Cape Cod. Po jedenastej przybyliśmy do Winter Sails, białego, drewnianego domu zmarłego, zbudowanego chaotycznie na pustym południowym wybrzeżu. Limuzyny wtoczyły się na zachwaszczony, żwirowy podjazd. Wszyscy wysiedli i stojąc w łagodnym wietrze od morza, czekali, aż wdowa zaprosi przybyłych do środka.
Byłem zaskoczony opłakanym stanem, w jakim znajdował się obecnie Winter Sails. Ten utrzymany w stylu kolonialnym dom został wzniesiony około roku 1800. Wokół niego biegła elegancka, wsparta na kolumnach weranda. Gdzieś na początku dwudziestego wieku ówcześni właściciele dobudowali gotycką wieżyczkę, górującą ponad trawiastą plażą, i zwieńczyli ją blaszaną chorągiewką, zbliżoną kształtem do tureckiej szabli. Chorągiewka skrzypiała ponuro, ilekroć wiatr zmieniał kierunek, a działo się tak bardzo często. Dom osłonięty był od wiodącej do Hyannisport drogi rzędem pokręconych drzew, pochylonych zgodnie w stronę lądu niczym stadko wystraszonych staruszek. Ta niegdyś elegancka, zaciszna posiadłość dzisiaj zdradzała wyraźne oznaki zniszczenia. W oczy rzucała się złuszczona farba, pourywane rynny. W dachu brakowało dachówek, zielsko pleniło się na zaniedbanych trawnikach i ścieżkach. Na rozległym zachodnim zieleńcu znajdował się zegar słoneczny, który zawsze mnie intrygował, ilekroć jako chłopiec przyjeżdżałem do Winter Sails. Teraz ledwie mogłem go dostrzec pośród falujących łanów wysokiej trawy.
Z ostatniej limuzyny wysiadła Marjorie Greaves. Miała na sobie czarną sukienkę i kapelusz z czarnym woalem. Była to niska, przywiędła kobieta po pięćdziesiątce, o wydatnym, podobnym do dzioba nosie oraz ciemnych, blisko osadzonych oczach. Zawsze kojarzyła mi się z krewetką, i na odwrót. Dlatego też starałem się jadać krewetki jak najrzadziej. To nieładnie konsumować własną babcię, choćby nawet pośrednio.
– Witaj, Harry – powiedziała omdlewającym głosem, zaciskając obleczone w czarne rękawiczki palce na moich dłoniach i przypatrując mi się tymi małymi, czarnymi oczkami. Jeżeli płakała, to nie było tego widać.
Skinąłem głową i uśmiechnąłem się.
– To była piękna uroczystość – stwierdziłem. – Bardzo piękna.
Odwzajemniła uśmiech i zapatrzyła się w dal, jakby myślami błądziła gdzie indziej.
– Tak – odrzekła. – Sądzę, że tak właśnie było.
Staliśmy tak przez chwilę, trzymając się za ręce niczym szykująca się do tańca para. Ktoś zrobił nam zdjęcie, a wtedy Marjorie uśmiechnęła się jeszcze raz i odeszła porozmawiać z pozostałymi gośćmi. Naliczyłem około trzydziestu osób, a ponieważ nikogo nie znałem zbyt dobrze, czekałem na dokonanie prezentacji. Zauważyłem kilka starszych pań, na których zawsze można zrobić dobry interes. Było też paru dostatnio odzianych mężczyzn, a także szczególnie apetycznie wyglądająca młoda dama w szytej na zamówienie czarnej sukni i czarnym, przypominającym turban kapeluszu. Jej zdumiewająco czerwone wargi oraz szeroko otwarte zielone oczy wzbudziły we mnie przekonanie, że warto ją poznać bliżej. Oczywiście, w celach towarzyskich.
Marjorie Greaves zaprosiła nas do środka. Wnętrze nosiło widoczne znamiona upadku, tak samo jak i elewacja. Na tapetach ciemniały plamy wilgoci, a w wytartych dywanach przebijała miejscami szara osnowa. Z kwadratowego holu, wyłożonego czarno-białą terakotą, przeszliśmy do największego pokoju – długiego salonu z wysokimi, wychodzącymi na morze oknami. Pamiętałem, że kiedyś pokój ten pełen był kwiatów i kosztownych starych mebli. Teraz jednak nie było w nim niczego oprócz dwóch pokrytych perkalem kanap, których wygląd dobitnie świadczył, iż od dawna należy się im emerytura, oraz kilku małych wyplatanych krzeseł. Nawet olejne obrazy opuściły swe miejsce na ścianach, pozostawiając na jasnozielonej tapecie ciemne, prostokątne ślady.
Pomagająca Marjorie roztargniona młoda kobieta w okularach miała mocno wystające zęby i demonstrowała niewzruszone przywiązanie do długiej, wełnianej kamizelki w kolorze dziecięcego różu.
Na przyjęcie Marjorie przygotowała małe biszkopty z wisienką na wierzchu i babeczki z tuńczykiem, do których podała trzy butelki sherry.
– Taki sam po śmierci jak za życia – wymamrotał jeden z dostatnio wyglądających mężczyzn. – Przeklęty sknera.
– George! – odezwała się z wyrzutem jego żona.
– No cóż – powiedział George, który natychmiast wzbudził we mnie niechęć. – Ten facet był tak skąpy, że w Dniu Dziękczynienia faszerował indyka gazetami.
W rogu pokoju inna para omawiała scenicznym szeptem stan domu.
– Musiał być spłukany do ostatniego grosza – zawyrokowała duża, rudowłosa kobieta. – Nigdy nie widziałam tak zaniedbanego wnętrza.
– Zawsze myślałem, że był milionerem – prychnął jej mąż, łysy facet z pokaźnym brzuszkiem. – Sprawiał wrażenie, jakby mógł palić pieniędzmi w piecu. Ale z pewnością nie robił tego tutaj.
Marjorie wdała się w rozmowę z wysokim, ponurym mężczyzną, który twierdził, że nie znosi sherry, i stał, popijając z filiżanki wodę.
Choć niewątpliwie przykry, pogrzeb ten był dla mnie czymś w rodzaju wakacji. Na co dzień pracuję w Nowym Jorku, w nie najzdrowszym otoczeniu Dziesiątej Alei, toteż gdy otrzymałem obramowane czarno zaproszenie na pogrzeb dziadka, ucieszyła mnie myśl o wyjeździe z przepoconego miasta. Zazwyczaj brakuje mi pieniędzy lub powodów do zafundowania sobie przerwy, a tutaj powód był rzeczywiście istotny.
Nie mogę powiedzieć, żebym nie lubił Maksa Greavesa. Tak naprawdę to nic do niego nie czułem, nie widziałem ani jego, ani Marjorie od wielu lat. W czasach, kiedy rodzice zabierali mnie do Winter Sails jeszcze jako dziecko, Max był zawsze wesoły i rozmowny. Jednak w miarę upływu lat stawał się coraz bardziej posępny i trudno było znaleźć z nim wspólny język. W końcu dałem sobie spokój. Wysyłałem kartki na Boże Narodzenie i drobne prezenty urodzinowe, ale cały czas trzymałem się z daleka od Hyannis. Nie ma nic zabawnego w podtrzymywanej na siłę konwersacji z gderliwym starszym człowiekiem.
Odpoczynek był mi potrzebny z jeszcze jednego powodu. Otóż właśnie zerwałem długą i niejednokrotnie bolesną znajomość z pochodzącą z bardzo dobrej rodziny blondynką, Alison McAllister. Kiedyś kochaliśmy się, ostatnio jednak cały czas dochodziło do kłótni. Pewnego dnia wstąpiłem do P. J. na piwo i spostrzegłem ją, jak tuli się do jakiegoś typa. I to był nasz koniec.
Za wakacjami przemawiał także fakt, iż przechodziłem właśnie kryzys zwątpienia w sens mojej pracy. Trudno wyjaśnić, czym się zajmuję, zwłaszcza że nie wyglądam stosownie do mojej profesji. Chodzi mi o to, że gdy spotkacie dostojnego, lecz łysiejącego trzydziestolatka z Cleveland w stanie Ohio, obdarzonego dużym nosem i tendencją do zezowania na odległe obiekty, nie dojdziecie automatycznie do wniosku, iż macie przed sobą