Odległe brzegi. Kristin Hannah. Читать онлайн. Newlib. NEWLIB.NET

Автор: Kristin Hannah
Издательство: PDW
Серия:
Жанр произведения: Контркультура
Год издания: 0
isbn: 9788381396714
Скачать книгу
możesz milczeć jak głaz.

      – Naprawdę myślisz, że to mi pomoże?

      – Pozwól, że postawię sprawę inaczej: jeśli nie pojedziesz w tym tygodniu, w przyszłym urządzę ci takie piekło, że do czwartku będziesz marzyć o wyprawie na to spotkanie.

      Elizabeth mimo woli się uśmiechnęła. Wiele lat temu, gdy Meghann miała za sobą okropny, przygnębiający rozwód, Elizabeth potraktowała ją tak samo. Zrobiła to z miłości. Czasami trzeba zdecydowanie przycisnąć przyjaciółkę do muru, i tyle.

      – W porządku. Pojadę.

      – Obiecujesz?

      – Ugryź się w ucho.

      – Dla dobra sprawy pytam jeszcze raz, obiecujesz?

      Meghann mogła tak przez cały dzień.

      – Obiecuję. A czy nie mogłabyś podręczyć jakiegoś wrednego tatusia, który znęca się nad dziećmi?

      – Nie, prawdę mówiąc, nie mogę, bo wybieram się na randkę. Tym razem to Włoch. Giuliano.

      – Zabrakło ci obywateli Stanów Zjednoczonych, co?

      Przez dwadzieścia minut rozmawiały o pustce w życiu miłosnym Meghann, potem się rozłączyły. Elizabeth nalała sobie kieliszek wina i wyjęła z zamrażalnika dwie piersi kurczaka. W czasie kiedy rozmrażały się w kuchence mikrofalowej, sprawdziła automatyczną sekretarkę. Odsłuchała wiadomość od młodszej córki, Jamie, i drugą – od Jacka. Wpadł na trop jakiejś wielkiej afery i wróci dopiero późną nocą.

      – W takim razie wielbiciele sportu będą mieli to, co lubią – powiedziała na głos.

      Coraz częściej postępowała jak zbzikowana stara kobieta: rozmawiała ze sobą.

      – Jadę na spotkanie.

      Wzięła prysznic, a potem weszła do garderoby. Przyjrzała się starannie poukładanym ubraniom. Miała dużo rzeczy w jasnych, żywych kolorach, ręcznie malowanych apaszek, robionych na drutach swetrów, batikowych jedwabi. Kochała sztukę w każdej postaci. Już gdy była nastolatką, chwalono ją za elegancję. Niestety, teraz w niczym jej to nie pomagało. Za nic w świecie nie chciała wyróżniać się z tłumu.

      Proszę, proszę. Kobieta bez pasji – pomyślała.

      Po kilku próbach wybrała czekoladowe spodnie z wełny i kremowy kaszmirowy golf. Postanowiła nie zakładać paska. Zresztą od dawna żaden na nią nie pasował. Umalowała się i zaczesała swoje proste jasne włosy (które, jak zauważyła, wymagały farbowania) do tyłu i splotła je we francuski warkocz. Zdjęła srebrno-turkusowe kolczyki, które zazwyczaj nosiła, i włożyła w uszy maleńkie perełki, potem obejrzała się w lustrze.

      – Świetnie.

      Była nijaka jak strzyżyk.

      O szóstej zostawiła na blacie kuchennym karteczkę dla Jacka, na wypadek, gdyby wrócił do domu przed nią. Oczywiście, było to zbędne. Przy jego spostrzegawczości Elizabeth przebrnie przez menopauzę, nim on zdoła się zorientować.

      Dwadzieścia pięć minut później podjechała na parking.

      Główny budynek uczelni został wybudowany pod koniec lat siedemdziesiątych. Miał betonowe ściany i pomarańczowy blaszany dach. Wzdłuż drogi rosły pozbawione liści drzewa, które nadawały campusowi dziwnie żałosny wygląd. Na ulicznych lampach wisiały zniszczone, przerdzewiałe świąteczne ozdoby: poszarzałe bałwanki i wyblakłe menory kołysały się na lekkim wietrze.

      Elizabeth mocno przycisnęła do siebie torebkę. Wędrując korytarzem, cieszyła się, że włożyła mokasyny, gdyż dzięki temu jej kroki były bardzo przytłumione. Nikt by nie usłyszał, gdyby nagle postanowiła zawrócić.

      Podeszła do sali numer 106. Niestety, w drzwiach nie było szybki, nie mogła więc zajrzeć do środka, licząc na to, że zobaczy coś, co pozwoliłoby jej zmienić zdanie.

      Ostrożnie uchyliła drzwi. Nie czekając, aż ogarnie ją strach, weszła do środka.

      Była to mała, zwyczajna sala lekcyjna. Na zielonej tablicy widać było źle zmazane równanie matematyczne. Na środku salki stały ustawione półkoliście metalowe krzesła, z których kilka zajmowały kobiety sprawiające wrażenie nieco zdenerwowanych. Obok stał przykryty białym obrusem stół z ekspresem do kawy i tacą z ciastami.

      – Nie wstydź się. Wejdź.

      Elizabeth przestraszona odwróciła się. Stała oko w oko ze zdumiewająco piękną kobietą w czerwonym kostiumie. Przypięty do klapy identyfikator zdradzał, że jest to Sarah Tylor.

      – Mam na imię Sarah – przedstawiła się kobieta z promiennym uśmiechem na ustach. – Witamy na naszym spotkaniu.

      Elizabeth nie zdobyła się na uśmiech.

      – Jestem Elizabeth.

      Sarah położyła jej dłoń na ramieniu i lekko je uścisnęła.

      – Wszystkie na początku jesteśmy trochę zdenerwowane. – Odwróciła się do pozostałych kobiet. – Charlotte, może powitałabyś naszą najnowszą członkinię?

      Elizabeth wpadła w panikę. Przecież nie była żadną członkinią?

      W jej stronę już zmierzała Charlotte, postawna kobieta w czarnej welurowej bluzie i zielonych spodniach, w jakich pracuje się w ogrodzie.

      – Cześć – powiedziała. – Witamy w naszej grupie. Chodź.

      Ujęła Elizabeth za łokieć i podprowadziła ją do krzeseł.

      Elizabeth usiadła.

      Tuż obok zajmowała miejsce drobniutka, jasnooka młoda kobieta w dżinsowym kombinezonie i zdartych, kowbojskich botkach.

      – Jestem Joey – przedstawiła się z uroczym uśmiechem. – Mój mąż zostawił mnie i przyłączył się do zespołu rockowego. Gra na harmonijce ustnej. Możesz sobie to wyobrazić? – Wybuchnęła śmiechem. – Nazywają się „Dog Boys”. Ja mówię na nich „Dog Shits”, chociaż nigdy nie robię tego przy dzieciach.

      Elizabeth sztywno kiwnęła głową. Joey nadal mówiła, przez cały czas promiennie się uśmiechając. Pozostałe kobiety rozmawiały między sobą o całkiem normalnych sprawach. O rozkładach zajęć dzieci, o beznadziejnych byłych mężach, nudnych pracach i alimentach. Głosy zlewały się w spokojny, jednostajny szum. Pojawiło się więcej kobiet, wszystkie usiadły w półokręgu. Niektóre przyłączyły się do rozmowy. Inne, tak jak Elizabeth, siedziały w milczeniu.

      W końcu Sarah zamknęła drzwi i zajęła miejsce w środku grupy.

      – Witam panie. Cieszę się, że widzę dzisiaj kilka nowych twarzy. Jest to spotkanie grupy wsparcia „Kobiety bez pasji”. – Uśmiechnęła się. – Nie martwcie się, nie jesteśmy erotomankami, chociaż tak mogłoby się wydawać.

      Jej uwaga wywołała śmiech, przeważnie ze strony najbardziej zdenerwowanych.

      – Próbujemy sobie nawzajem pomóc. To proste. Wszystkie mamy coś wspólnego – poczucie straty. Po osiągnięciu określonego wieku nagle odkryłyśmy, że niewłaściwie ulokowałyśmy swoje uczucia. Z braku lepszego określenia mówię, że niewłaściwie ulokowałyśmy pasję. Naszym celem jest podzielenie się swoimi odczuciami z kobietami, które nas rozumieją. W grupie jesteśmy silniejsze. Na początek podzielmy się między sobą swoimi marzeniami. – Odwróciła się do kobiety, która siedziała obok niej. – Byłaś tu już wcześniej, Mino. Może więc zaczniesz.

      Mina, pulchna, rudowłosa starsza pani w kwiecistej nylonowej podomce, wyraźnie czuła się tu jak u siebie w domu.

      – Zaczęłam przychodzić na te spotkania mniej więcej sześć miesięcy temu, gdy u mojego męża, Billa, zdiagnozowano Alzheimera. – Potrząsnęła