Alicja przygryza wargi. Otwiera notes, lecz zaraz go zamyka. Przekłada długopis z ręki do ręki i lekko przechyla głowę.
– Właśnie. Co do choroby… – odzywa się zmienionym głosem. Nerwowo zakłada kosmyk włosów za ucho.
– Tak?
– Ze względu na twojego alzheimera nie jestem przekonana, czy możemy kontynuować naszą terapię.
Naszą? Od kiedy moja terapia zrobiła się naszą? Alzheimer jest mój, ale terapia nasza, pięknie. Po raz kolejny wywołuje ten temat.
– Czy możemy kontynuować? – Zaczynają drżeć mi dłonie. – Naprawdę chcesz mnie zostawić na lodzie?
Alicja ponownie patrzy mi prosto w oczy. Na jej twarzy dostrzegam autentyczny smutek. Zdaje się, że przygotowała się do tej rozmowy.
– Spotykałyśmy się codziennie. Czasem mamy kilka dni przerwy, ale nigdy więcej niż tydzień.
– Zgadza się. To za często?
– Chodzi o to, że nie widzę efektu. Chciałabym przekazać cię komuś innemu, kto może spojrzałby na wszystko z nowej perspektywy. Zależy mi, żebyś trafiła w jak najlepsze ręce.
– Bez efektu? Oczywiście, że jest efekt – protestuję. – Wciąż żyję i nie myślę już w każdej minucie, jak się zabić. Nie chcę z premedytacją skazać się na piekło. To chyba można nazwać efektem?
Żałuję, że nie pamiętam, czy pożegnałam się ze Stanisławem. Jest mi zwyczajnie wstyd, choć terapeutka powtarza, że swojej choroby nie powinnam się wstydzić. Nie chodzi o chorobę. Chodzi o jej skutki. Jest mi nie tylko wstyd, lecz także głupio.
Chciałabym podziękować Stanisławowi za odwiedziny i za lekturę. Chciałabym go przeprosić, jeśli powiedziałam coś niewłaściwego, bo mam przeczucie, że właśnie tak było. Choć może wcale nie powinnam przepraszać. Przeprosiny nigdy nic nie zmieniają. Jeśli coś zrobiliśmy, może nam to zostać wybaczone lub nie. Trzecią opcją jest: puszczone w niepamięć przez alzheimera, ale to skrajny przypadek. Poza tym nie ma w tym nic śmiesznego.
Gładzę pobrudzoną okładkę dziennika i zastanawiam się, czy zmiana terapeuty może mi pomóc. Moje myśli przeskakują z tematu na temat. Od wielu tygodni nie potrafię się skupić na jednej kwestii dłużej niż kilka minut.
Z oddali dolatują mnie takty Sarabande Haendla. Lubię ten utwór, więc być może odtworzyłam płytę na gramofonie w głębi domu. A może dźwięki dobiegają zza okna. Delikatny przeciąg zasysa firankę ku lufcikowi. Jest leniwie i sennie. Słońce mozolnie przesuwa się nad horyzontem.
Myśli znów mi ulatują, muszę się podnieść. Robię kilka kroków do stolika, na którym stoi telefon. W szufladzie znajduje się notes. Tyle że stolik nie ma szuflady…
Boże.
Znów coś pomieszałam. Nie wiem, gdzie mogłam zapisać numer telefonu Stanisława. Nie wiem, czy on w ogóle ma telefon, czy kontaktuję się z nim listownie lub tylko osobiście. Czy kiedykolwiek go odwiedziłam? Gdzie on w ogóle mieszka?
Czy on w ogóle…
O czym ja…
Bieg moich myśli przerywa dzwonek telefonu. Metaliczny i głośny. Natychmiast sięgam po słuchawkę.
– Halo?
– Dzień dobry, z tej strony Teresa Feldman. Powiedziano mi, że mogę się z panią skontaktować pod tym numerem.
– Ze mną?
– Pani Rott, zgadza się?
– Tak.
Akurat o tym pamiętam.
– Dzwonię z Towarzystwa Pamięci Ofiar Ludobójstwa i…
Nazwa jest tak długa, że przestaję słuchać. A może raczej nie chcę słuchać. Każde z tych słów kłuje mnie w sumienie.
– Halo? Pani Rott?
– Tak?
– Po pierwsze, chciałabym podziękować za ostatni datek, który przekazała pani na nasze konto. To dla nas prawdziwy zaszczyt, że od tak wielu lat wspiera pani działalność naszego Towarzystwa.
Nie wiem, jak powinnam zareagować. Na pewno nigdy nie oczekiwałam podziękowań. Robi mi się głupio i przykro. Nie mam pojęcia dlaczego. Dobiegają mnie kolejne słowa kobiety.
– …tablicę pamiątkową. Tak jak powiedziałam, odbędzie się jej odsłonięcie, co też jest powodem, dla którego dzwonię. Chciałabym przesłać pani oficjalne za…
– Nie, nie, nie! – wybucham niespodziewanie. – Absolutnie się na to nie zgadzam!
Po drugiej strony słuchawki zapada cisza. Trwa jednak tylko przez chwilę.
– Nie chce pani uczestniczyć w uroczystości?
– Nie chcę być na żadnej tablicy. Nie chcę, aby moje nazwisko zostało wyryte obok nazwisk dzieci ofiar. Po prostu nie i już.
– Ale…
– Jak dla mnie temat jest skończony.
Chcę się rozłączyć, ale kobieta mówi coś, co zwraca moją uwagę.
– Zawsze myślałam, że jest pani córką ofiar… – Wzdycha. – Rozumiem. Proszę mi jednak uwierzyć, że wśród darczyńców jest wielu Niemców. Właściwie ponad połowa to osoby…
– Czy nie wyraziłam się dość jasno?
– Tak. Tyle że…
– Do widzenia.
Odkładam słuchawkę i wpatruję się w kartkę, na której nabazgrałam adres. Nie mam pojęcia, kiedy ta kobieta mi go podyktowała. Pamięć znów robi mi dowcip.
Tablica z podziękowaniem za pieniądze, które nikomu nie zwrócą życia? Być może robię to wszystko, aby poczuć się lepiej. Albo przynajmniej spróbować się tak poczuć. Nie zasługuję nawet na kilka sekund rozmowy, nie wspominając o marmurach i pozłacanych literach.
Czasem myślę, że Goebbelsowie byli naprawdę dobrymi rodzicami. Razem ze sobą zabrali ze świata gromadkę dzieci. Zastanawiam się, czy to poświęcenie, czy obłęd. Może jedno i drugie. Może wiara, że czeka nas lepsze życie, a może przezorność i chęć uchronienia potomstwa przed tym, co przytrafiło się mnie.
Chciałabym nienawidzić ojca, lecz nie potrafię. Kochał mnie i nie umiał się ze mną rozstać. W pewnym momencie zrozumiał, że przy nim nie będę miała dobrego życia. Pojął, że wszystko skończone, ale nie miał serca zachować się jak Goebbelsowie. Chociaż zdaje mi się, że właśnie taki miał plan. Równie dobrze mogę dorabiać do swoich wspomnień drugie dno. Cóż, chyba jestem usprawiedliwiona.
Pamiętam spacer, na który ojciec kiedyś mnie zabrał. Karl został przy samochodzie, a on poprowadził mnie polną ścieżką. Nie wiem, gdzie wtedy byliśmy. Wcześniej przez kilka godzin jechaliśmy za kolumną ciężarówek. Twarz ojca była szara i zmęczona. Miał podkrążone oczy, a bruzda na czole nie znikała już od wielu dni, niczym blizna na stałe wpisała się w jego rysy.
Ojciec trzyma mnie za rękę i stawia długie kroki. Po obu stronach ciągną się nagie pola. Na horyzoncie snuje się gęsty dym, a swąd spalenizny oblepia mi gardło. Co chwilę odkasłuję.
Z oddali słychać dudnienie i choć tata tłumaczył, że gdzieś krąży burza, wiem, że to nieprawda. Dudnienie oznacza śmierć. Zawsze tak było.
W pewnym momencie ojciec zatrzymuje się i zerka przez ramię. Oddaliliśmy się