Córka nazisty. Max Czornyj. Читать онлайн. Newlib. NEWLIB.NET

Автор: Max Czornyj
Издательство: OSDW Azymut
Серия:
Жанр произведения: Любовно-фантастические романы
Год издания: 0
isbn: 978-83-8195-251-4
Скачать книгу
pojechaliśmy do Zakopanego. Boże, jak ja bym chciała tam wrócić! Ty, mama, Lusia i ja. Ewentualnie jeszcze wujek Klemens z cioteczką, jeżeli przestaliby się ciągle kłócić. Teraz spędziłabym nieco czasu z kuzynem Andrzejem. Widziałam się z nim na początku roku i tak dobrze się nam rozmawiało!

      Piszę, żeby zagłuszyć gwar wokół. Martwy mężczyzna został nakryty ubraniami innych osób i przesunięty pod samą ścianę. Przez chwilę ludzie cisnęli się, byle być z dala od niego (więc musiałam odłożyć ołówek), ale zaraz stało się im to obojętne. Zdaje się, że na nieboszczyku stoi już kilkoro dzieci. Ścisk jest tak wielki, że liczy się każdy centymetr. Gdybym nie znajdowała się w samiuśkim kącie, nie miałabym jak rozłożyć brulionu. I tak jest mi potwornie duszno i słabo. Jednak myślę o Tobie, Tato, i to dodaje mi siły. Wiem, jak wiele przeszedłeś i nigdy nie narzekałeś. Chciałabym, żebyś był ze mnie dumny.

      Poza tym nie skarżę się. Ja Ci po prostu opowiadam.

      Z domu prowadzono nas pieszo w stronę Strumiłowa i Zakrętu. Tyle razy chodziliśmy tam na spacery, ale tym razem okolica wydała mi się zupełnie obca. Nie poznałam nawet kapliczki, przy której się kiedyś schowaliśmy, gdy rozpętała się burza. Dopiero po kilku minutach szukania w pamięci przypomniało mi się tamto przedpołudnie. Byłeś zły, że na przejażdżkę nie wybraliśmy się konno, bo namówiłam Cię na spacer. Dałeś mi swój płaszcz, a i tak deszcz przemoczył mnie do suchej nitki.

      Wybacz mi chaos, ale co chwilę coś odrywa mnie od pisania. Tyle że mama każe mi pisać…

      Szliśmy tak długo, że niektóre dzieci nie mogły zrobić już nawet kroku. Przewracały się lub po prostu siadały na drodze. Wtedy Niemcy poganiali pozostałych. Wiem, że kilkoro malców zostało na poboczu bez rodzin, które w ogólnym rozgardiaszu zmuszono karabinami do dalszego marszu. To było coś okropnego. Widok, który rozrywał serce i którego nigdy nie zapomnę. Na samo wspomnienie chce mi się płakać. Przepraszam…

      Ci, którzy mogli, brali dzieci na ręce lub na barana. Silniejsi mężczyźni nieśli po dwoje lub troje kilkulatków. Nikt nie wiedział, jak długo będziemy szli. Na początku niektórzy rozmawiali, lecz z czasem poruszaliśmy się w całkowitej ciszy. Przerywało ją szuranie lasek, jęki starców i płacz dzieci.

      Sama również pomagałam paru niemowlętom. Niosłam je na tyle długo, by ich matki nabrały mocy, aby iść z nimi choć przez kwadrans. Potem brałam je znowu i znowu. Sama nie miałam dość siły, żeby pomóc tak bardzo, jak bym chciała. Obwiniam się o to. Trochę mi wstyd.

      But obtarł mnie tak, że spuchła mi cała kostka i ciekła krew. Do tej pory przez to kuleję. Nie pokazuję jednak po sobie bólu, żeby nie martwić mamy. Wszystko będzie dobrze.

      Wszystko będzie dobrze.

      Jak te słowa dziwnie brzmią. Złości mnie ich sam widok na kartce papieru. Złości mnie, że mogłabym o tym pomyśleć. Ale w końcu przecież nie jest też tak bardzo, bardzo źle…

      Szliśmy całą noc, a temperatura spadła prawie do zera. Pola okrył srebrzysty szron. Byliśmy skostniali z zimna. Poruszaliśmy się jak duchy albo jak… Jak ci napoleońscy żołnierze z obrazu w Twoim gabinecie. Szliśmy tak długo, aż zaczęło świtać. Zawsze uwielbiałam tę porę, ale teraz budziła we mnie odrazę. Tak wiele razy równocześnie z brzaskiem wyjeżdżaliśmy do kuzynostwa lub na przejażdżkę. Ta jedna noc niszczyła wszystkie te piękne wspomnienia.

      Słońce podświetliło chmury od dołu. Niebo nabrało czerwono-fioletowej barwy i zobaczyliśmy stację, która znajdowała się pośrodku niczego. Nie mam pojęcia, gdzie byliśmy. Na peronie kłębiło się już mnóstwo ludzi. Wśród zrezygnowanych więźniów przechadzali się uzbrojeni strażnicy. Po okolicy poruszały się patrole z psami, które z daleka ujadały na nasz widok. Byłam zbyt zmęczona, by się bać. Ucichły już nawet płaczące przed paroma godzinami dzieci. Niosący je szli sztywnym krokiem, jakby ich wszystkie myśli skupiły się na pokonaniu tych kilkuset metrów. W końcu dziesiątki półżywych ludzi zwaliło się na ziemię.

      Mama zbliżyła się do mnie. Szła przygarbiona, również trzymając na rękach dziewczynkę niewiele młodszą ode mnie. Nasze spojrzenia spotkały się tylko na chwilę.

      – Kocham cię – wyznała. Nie powiedziała mi tego od wielu miesięcy. Gdy byłam mała, oboje powtarzaliście to do znudzenia, lecz od wielu miesięcy już tego nie słyszałam. Wiedziałam, że mnie kocha, ale chyba uznała, że bez Ciebie w pobliżu jej miłość jest zbyt wybrakowana. Nie wiem, czy to dość zrozumiałe sformułowanie. Zdaje się, że sama go nie rozumiem.

      – Ja ciebie też, mamo – odpowiedziałam i natychmiast poczułam, że do oczu napływają mi łzy. Zmęczenie oraz świadomość tego, co się zaraz stanie, niemal mnie sparaliżowały. Musiałam się skupić na tym, by nie wypuścić niemowlęcia, które miałam na rękach.

      – To koniec – stwierdził ledwie wlekący się obok mnie mężczyzna. Miał około siedemdziesięciu lat i poruszał się o lasce. Chwilę później upadł, a Niemcy zabronili mu pomagać.

      – Nie, to nie może być koniec – załkała jakaś kobieta. – Nie teraz…

      W kolumnie rozległy się szmery. Strażnicy pokrzykiwali, by nas uciszyć, lecz ich wściekłość zagłuszył wrzask wtaczającej się na stację lokomotywy. Zaraz za nią zobaczyliśmy kilkadziesiąt drewnianych wagonów, w jakich przewozi się bydło.

      Wokół ponownie rozległ się płacz.

      – Pisz, pisz, pisz… – powtarza mama.

      Co chwilę opieram głowę o ścianę wagonu. Choć stoję, zdaje mi się, że w każdej chwili mogłabym zasnąć. Wokół jest tylu ludzi, że nie groziłoby mi to upadkiem.

      Smród był nie do zniesienia tylko przez krótki czas. Potem przestałam go czuć. Bardziej przeszkadza mi duszność. Przepuściłam mamę bliżej szczeliny, przez którą wpada nieco świeżego powietrza. Gdyby nie te dziury, pewnie już dawno byśmy się podusili.

      Już nikt nie zwraca uwagi na zmarłego mężczyznę. Nawet nie wiem, gdzie jest ciało. Tłum gęsto wypełnia całą powierzchnię wagonu. Kilka zemdlonych kobiet cucono, część z nich odzyskała przytomność. Nie wiem, czy na pewno tego chciały.

      W wagonie znajduje się kilka wiader na potrzeby fizjologiczne. Najpierw, gdy korzystała z nich kobieta lub dziewczyna, stojący obok się odwracali. Teraz nikt już nie zwraca na to uwagi. Fekalia wylewają się z wiader i poniewierają po podłodze, ale naprawdę nie czuję już smrodu. Nikt go nie czuje.

      Nie wiem, gdzie jest Lusia. W trakcie załadunku skierowano ją do innego wagonu i mimo błagań mamy nie pozwolono jej zawrócić do naszej kolumny. Mam nadzieję, że trafiło się jej więcej miejsca niż nam. Że udało się jej uciec lub ktoś zdał sobie sprawę, że to kompletne nieporozumienie. Przecież ona niczym nikomu nie zawiniła.

      Niczym nie zawinił nikt z nas.

      – Co piszesz? – zapytał mnie przed chwilą kilkuletni chłopiec z wielkimi czarnymi oczami.

      Drgnęłam, bo od dłuższego czasu nie zamieniłam słowa z nikim poza mamą. W wagonie panowała niemal kompletna cisza. Niekiedy przerywał ją płacz lub modlitwa, innym razem – przekleństwa przeciwko światu i Bogu. Nie tylko ja się z Nim poprztykałam, choć swoje pretensje przedstawiłam Mu jedynie w myślach.

      Chłopiec pociągnął mnie za rękę, oczekując odpowiedzi na pytanie. Musiałam się chwilę zastanowić, nim sobie je przypomniałam.

      – List do taty – odparłam.

      – Będziesz chciała go wysłać?

      – Mhm.

      – Jak?

      – Może po prostu wysunę go przez