Poświęcił życie na analizę ludzkich dusz, tymczasem sam był skryty i zamknięty w sobie. Podobały mu się kobiety, ale wdawał się tylko w romanse bez przyszłości. Nawet gdy wszystko szło dobrze, prędzej czy później partnerka wyrzucała mu chłód. Nie mógł przecież się tłumaczyć tym, że nie umie znaleźć w związku z kobietą intymności, która rodziła się w sposób naturalny między nim a jego pacjentem.
Zdusił ziewnięcie i otworzył lodówkę. Stała tam prawie już pusta butelka chardonnay. Nalał sobie kieliszek i wrócił do salonu. Ponieważ w mieszkaniu było zimno, wychylił jednym haustem porcję alkoholu i nalał sobie drugą. Czuł, jak ogarnia go znana mu destrukcyjna chandra. Całe życie z nią walczył, ale też musiał cały czas być czujny.
Rozwiązał krawat. Zrobił kilka kroków w kierunku wielkiego okna, wrócił i padł na kanapę. Wciąż widział oczyma wyobraźni tę dziwną dziewczynę, która prawie ukradła mu torbę. Pomyślał o rozpaczy, którą ujrzał w jej spojrzeniu, i znów pożałował, że nie udało mu się jej pomóc. Głowa bolała go od odbijającego się echem w mózgu oświadczenia: „Chcę zabić jednego faceta, żeby się zemścić”.
– Nie rób tego głupstwa – szepnął, jakby dziewczyna mogła go usłyszeć. – Cokolwiek ci ten typ zrobił, nie zabijaj go.
W tym momencie zadzwonił telefon. Zmarszczył brwi. To z pewnością była Nicole. Przez to wszystko zapomniał do niej oddzwonić.
Odebrał telefon.
To nie była Nicole.
W słuchawce usłyszał przestraszony, zupełnie zmieniony głos młodej dziewczyny, która przyznawała się do zbrodni.
5
Światło
Nie doczekasz świtu,
nie odbywszy drogi przez noc.
Khalil Gibran
Trzy miesiące później…
Zima skończyła się i ustąpiła miejsca wiośnie. Nad East Side pojawia się bladoróżowy świt. Dzień z pewnością będzie słoneczny.
Niedaleko brzegów East River wznosi się kościół Notre Dame, mała budowla w hiszpańskim stylu. Z jednej jego strony stoi jakiś magazyn, z drugiej nieciekawy budynek. Parafia obejmuje również tymczasowy przytułek dla bezdomnych. Urządzony jest on bardzo skromnie – płytki podłogi są popękane, przepierzenia cienkie, problemy z kanalizacją i dopływem wody – lecz ci, którzy mieszkają na ulicy, cenią go sobie. Odwrotnie niż oficjalne przytułki miejskie, ten zapewnia dyskrecję. Bezdomni wiedzą, że nikt nie będzie ich o nic pytał i że znajdą tu pożywienie i czyste ubrania.
W znajdującej się w piwnicy sypialni leży na polowych łóżkach około dziesięciu ludzi. Na parterze, w stołówce, ci, którzy już wstali, jedzą skromne śniadanie. To prawdziwy Dziedziniec Cudów XXI wieku: przy jednym ze stołów siedzi kobieta, jeszcze młoda, ale już bezzębna, i chłepcze kawę; obok niej potężnej postury Rosjanin bez ręki niezręcznie rozdrabnia herbatnik, żeby wystarczył na dłużej; pod oknem stary wychudły Murzyn, najwyraźniej niezainteresowany jedzeniem, zwija się w kulkę w swoim śpiworze, odmawiając jakąś litanię.
Nagle drzwi otwierają się i staje w nich brodaty mężczyzna w czarnym płaszczu. Mimo że najwyraźniej nie spędził tu nocy, wygląda, jakby dobrze znał to miejsce. Od pewnego czasu regularnie się tutaj zjawia, by naładować swoją komórkę. Zamyślony przechodzi obok innych obojętnie i ciężko siada przy kontakcie w ścianie, w który włącza przewód od srebrnego aparatu. Mark Hathaway nie widział się z żoną od Wigilii. Teraz już nie przypomina niczym tamtego Marka. Włosy ma w nieładzie, wzrok martwy, twarz brudną. Dawno opuścił świat żywych. Dni mijają mu w ciągłej mgle, jest to jego ostatni etap.
„Masz wiadomość” – oznajmia mu tymczasem aparat.
Nagrany głos nie wzrusza go specjalnie, aż do chwili gdy słyszy głos swojej żony: „Mark? To ja”. Mimo otępienia jest w stanie zrozumieć, że jego żona szlocha.
„Zadzwoń do mnie, proszę cię, to bardzo pilne!” – mówi głos i dodaje po krótkiej przerwie: – „Muszę ci coś powiedzieć”.
Mark jest pewien, że Nicole oznajmi mu, że znaleziono ciało ich córki. Przed oczyma pojawia mu się przerażający obraz: jakiś potwór, wielkie zwierzę, mała dziewczynka krzycząca ze strachu, noc…
„Miałeś rację…” – Mark wstrzymuje oddech. Serce wali mu w skroniach.
„Miałeś rację!” – powtarza Nicole i znów przerywa. Tym razem Mark już nic nie rozumie. – „Znaleźli ją!” – ciągnie jego żona. Mark zamyka oczy i stara się powiedzieć parę słów modlitwy, nie za bardzo wiedząc do kogo.
„Ona żyje, Mark!”.
Fala gorąca przepływa przez całe jego ciało. Mark zaczyna płakać.
„Mark, Layla żyje!” – powtarza głos Nicole w telefonie.
6
Layla żyje
Kochać znaczy zaopiekować się czyjąś samotnością i nie starać się ani jej zburzyć, ani nawet poznać.
Christian Bobin
Mark nawet nie starał się wysłuchać tej wiadomości jeszcze raz. Layla żyje! Minutę wcześniej był umierający, teraz zaś czuł się odrodzony, nowina zupełnie go zelektryzowała. Wyszedł z przytułku i pobiegł wzdłuż Stanton Street do Little Italy. Usiłował złapać taksówkę, ale żaden szofer nie chciał go wziąć. Tak czy inaczej nie miał ani grosza w kieszeni. Trudno, pojedzie na gapę metrem aż na Brooklyn.
W wagonie metra zwalił się bez sił na siedzenie. Nie mógł oddychać, widział wszystko zamazane, ale nie wolno mu było się teraz poddać. Musiał się uspokoić, dojść do siebie. Nawet jeśli głowa mu pękała, a serce biło z szybkością stu sześćdziesięciu uderzeń na minutę.
Uspokój się. Musisz stać się tym, kim byłeś przedtem. Zrób to dla Layli. Ona żyje. Zawsze byłeś o tym przekonany. Nie wiedziałeś dokładnie dlaczego, ale tak było.
Zamknął oczy. Starał się opanować.
To dlatego nigdy nie zdecydowałeś się na ostatni krok. Żeby być obecnym w chwili, gdy ją odnajdą. Teraz będziesz musiał jej pomóc. Musisz być silny. Dla niej.
Długi czas siedział bez ruchu, otwierając oczy tylko po to, żeby sprawdzić, na którą stację wjeżdża metro. Nagle z zamętu panującego w jego mózgu coś się wyłoniło, bardziej przez intuicję niż w wyniku logicznego myślenia.
Data! Sprawdź datę!
Na jednym z siedzeń naprzeciw niego leżało poranne wydanie „New York Post”. Wziął je i nerwowo sprawdził datę: sobota, 24 marca 2007 roku. Wiadomość, którą zostawiła mu Nicole w telefonie, była wiadomością z poprzedniego wieczoru. A więc Layla została odnaleziona wczoraj, 23 marca 2007 roku. Sama w sobie data ta nie oznaczała nic specjalnego, ale dla niego była jak wypalona gorącym żelazem w sercu i w mózgu. Layla bowiem znikła 23 marca 2002 roku. Dokładnie pięć lat wcześniej.
*
Mark zjawił się na małej spokojnej uliczce Brooklynu, na której stał obecnie obcy mu budynek, kiedyś będący jego domem. Na chodniku zauważył samochód policyjny stojący w miejscu, gdzie nie wolno było parkować. Dwoma susami pokonał