To czas odwrócić się,
Uciekać hen przez śnieg
Od tych, co tęsknią do wojen.
A co ja z tego mam? Satysfakcję. Lubię być adorowany. Lubię obcować z ludźmi, którzy wpatrują się we mnie jak w obrazek. Lubię się popisywać. A przede wszystkim uwielbiam mieć władzę. A nic tak nie zniewala jak pieniądze, narkotyki i emocje.
Jeśli serce masz,
To nie bój się.
* * *
Nie bała się. To był jeden z rzadkich momentów, w których odwaga zwyciężała z lękiem. Choć nie można powiedzieć, żeby odbywało się to w sposób naturalny i z klasą. Ani żeby owocowało choćby złudzeniem szczęścia.
Kiedy przenosiliśmy się z kumplami do klubu, Maria pożegnała się z Olegiem i wróciła do swojego mieszkania na Pradze Północ. Chciała się jeszcze przespacerować, więc wysiadła z taksówki kilkaset metrów przed blokiem. Człapiąc obok samochodów zaparkowanych wzdłuż Kawęczyńskiej, bezskutecznie próbowała złapać świeżość. Gdy dotarła pod blok, czuła się tylko bardziej zmęczona. Bardziej sfrustrowana. Bardziej złakniona snu. Jakby cała moc, którą wpompowywała w siebie przez ostatnie godziny, rozmyła się na praskich chodnikach.
Cztery piwa. Niby nic takiego. Ale gdy już nie tak młoda osoba, która zwykle nie je świństw i nie pali, połączy je z kebabem i dwoma wyłudzonymi papierosami, potrafią zamienić się w zabójczą miksturę. Zaczynają się przelewać w żołądku. W niezrozumiały sposób łączą się z sosem czosnkowym, powodując, że wszystkie pory w skórze wydzielają irytujący odór. A w dodatku generują ekspresowego kaca, który zaczyna się jeszcze przed pójściem spać.
Maria wreszcie dotarła do mieszkania. Odłożyła torebkę na komodę i ściągnęła buty. Weszła do kuchni, sięgnęła po butelkę wody i wzięła kilka łapczywych łyków. A potem parę następnych, na siłę, żeby zminimalizować skutki picia. Oparła się o blat, poczekała, aż organizm zaakceptuje nadmiar płynów, po czym ruszyła do łazienki. Wysikała się i przemyła twarz. Nie miała siły na zmywanie makijażu, więc poszła prosto do sypialni. Zrzuciła na podłogę bluzkę i stanik. Potem pozbyła się spodni. Gdy została w samych majtkach, padła na łóżko i przykryła ciało skotłowaną kołdrą.
Była wyczerpana, po kilku minutach zasnęła. Z rozdziawionymi ustami i grymasem na twarzy. Jak gdyby jakaś nieszczęśliwa myśl nie chciała jej opuścić. Nawet teraz. Nawet w nocy z piątku na sobotę. Nawet w chwili rzadko spotykanej ulgi.
Świadomość opuściła ciało i zaczęła dryfować po trzypokojowym mieszkaniu. Zaglądała do kolejnych milczących pomieszczeń. Do łazienki, z której zniknęły męskie kosmetyki. Do salonu z przerzedzonym regałem na książki i stolikiem naznaczonym okrągłym odciskiem w miejscu, gdzie do niedawna stał telewizor. Do kuchni, z której wyparowały kuchenka mikrofalowa, toster i zestaw noży. Do wąskiego, ziejącego pustką przedpokoju, pozbawionego zdjęć oprawionych w drewniane ramki.
Kursowała po pustym domu. Bez dzieci, bez zwierząt, bez Piotra. Tylko z nią, Marią. Samotną duszą ukrytą w przykrej powłoce, doświadczającą powolnego egzystencjalnego rozkładu.
* * *
Hades. Tak może się nazywać tylko zakład pogrzebowy albo klub, w którym warszawka wącha koks, grzmoci się po kiblach i udaje, że jutro nigdy nie nadejdzie. Nie wiem, dlaczego wylądowaliśmy akurat tam, ale to bez znaczenia. Równie dobrze moglibyśmy skończyć w dowolnym lokalu na Mazowieckiej, Smolnej, Poznańskiej, Kredytowej czy Nowym Świecie. Wszędzie imprezy wyglądają podobnie. Wszędzie roi się od korposzczurów, które mniej lub bardziej świadomie odpinają wrotki. Wszędzie da się wejść, będąc nabombionym jak patefon, a potem jeszcze parokrotnie podkręcić swój stan.
Pierwszą pigułkę ecstasy połknąłem zaraz po wejściu do klubu. Po kolejnej godzinie, spędzonej na wlewaniu w siebie łychy i ożywionych dyskusjach z chłopakami, załadowałem następną. Być może trochę się pospieszyłem, bo wciąż doświadczałem depersonalizacji. Czułem się tak, jakbym był dwiema osobami jednocześnie, kroczącymi obok siebie w szaleńczo rozwirowanym świecie. Jakbym poruszał się w dwóch równoległych czasoprzestrzeniach.
Inaczej mówiąc: czułem się zajebiście.
Po paru drinkach ruszyliśmy na parkiet. Wojtuś błyskawicznie przykleił się do jakiejś dupy. Mareczek próbował zrobić to samo, ale po trzech kolejnych odmowach stracił zapał i wrócił do baru. Z kolei Konfident pobujał się chwilę pod filarem, po czym rozsiadł się na kanapie i wyjął telefon. Frajer.
Zostałem sam. Wbrew temu, co wam się wydaje, nie jest łatwo znaleźć pannę w moim typie. Owszem, wszędzie roi się od cycatych blondynek. Ale mnie nie interesują dziunie, które farbują pióra na tleniony blond, zakładają powiększający biustonosz i ładują botoks w usta. Interesują mnie naturalne blond piękności. Nie jakieś lampucery z Raszyna, tylko zdrowe wiejskie dupy. Niełatwo wydobyć je z tłumu, zwłaszcza kiedy obraz w twoich oczach wygina się niczym łyżka w Matriksie. Ale na szczęście mam wprawę.
– Świetnie tańczysz. – Pochyliłem się w stronę blondynki, która na chwilę odseparowała się od swojej brzydkiej koleżanki.
Odwróciła się w moją stronę i zeskanowała mnie wzrokiem.
– Dziękuję. – Odpowiedziała uśmiechem na mój uśmiech.
– Jak masz na imię?
– Paulina.
– Jacek.
Uścisnęliśmy sobie dłonie. Lody zostały przełamane.
– Jesteś stąd? Z Warszawy?
Pokręciła głową.
– Z Radomia.
– Poważnie? Z tego Radomia?
– A jest jakiś inny?
– Mam nadzieję, że nie.
Roześmiała się. Ja też, choć nie wiedziałem, czy jest ku temu jakiś powód. Ale musieliśmy grać w tę samą grę, żeby coś z tego wyszło.
– Podoba ci się tutaj? – zapytałem.
– Może być. Choć muzyka nie do końca mi odpowiada.
– Mnie też nie. Może chciałabyś się gdzieś przenieść?
Uśmiechnęła się. Ale już nie tak entuzjastycznie jak za pierwszym razem.
– Przyjechałam z koleżanką.
– A ja z kolegami. Możemy wyjść razem.
Wahała się. Zaczęła szukać wzrokiem brzyduli, która utknęła w kolejce do kibla.
– Możemy też pójść sami – zaproponowałem. – Albo do innego lokalu, albo do mnie. Mam apartament kilkadziesiąt metrów stąd.
Posłałem jej kolejny uwodzicielski uśmiech. Ale w odpowiedzi nie otrzymałem żadnego.
– Muszę pogadać z koleżanką.
Pokręciłem głową. Pochyliłem się nad blondynką tak, aby musnąć jej