Sybirpunk – tom 2. Michał Gołkowski. Читать онлайн. Newlib. NEWLIB.NET

Автор: Michał Gołkowski
Издательство: PDW
Серия:
Жанр произведения: Историческая фантастика
Год издания: 0
isbn: 9788379645879
Скачать книгу
zasadzie powinienem był się spodziewać chujni – ale taka już jest jej właściwość, że przychodzi znienacka.

      No dobra. Miałem podstawy przypuszczać, że jak tylko z tej wycieraczki zejdę, to wydarzy się... COŚ. Coś, podczas czego wolałbym na tej wycieraczce nie stać.

      Pierwszy odruch – skoczyć w tył. Ale jeśli pieprznie, to i tak oberwę odłamkami.

      Wariant numer dwa, czyli otworzyć drzwi i rzucić się do mieszkania, próbując zatrzasnąć za sobą. Wadą było to, że był tam Kusto, a ja nie wiedziałem, co ten durny kundel zrobi. W najgorszym układzie skoczy na mnie i wypchnie z powrotem.

      Wariant numer trzy... wariantu numer trzy nie było.

      Poświeciłem na stojącą na podłodze torbę z rzeczami. No nie, raczej nie ważyła osiemdziesięciu paru kilo, więc nie dam rady podstawić jej zamiast siebie. Ukrycie też z niej marne, więc za nią nie skoczę.

      Ale jakby skoczyć za nią i w dół, po schodach...

      No dobra, to przynajmniej na pierwszy rzut oka nie wydawało się zupełnie idiotyczne, a tylko w stopniu umiarkowanym samobójcze.

      Powoli obróciłem się przodem do schodów. Przestawiłem torbę tak, żeby pełniła rolę wyjątkowo badziewnego, zaimprowizowanego worka z piachem przed czymś, co roboczo zacząłem rozpatrywać jako okop strzelecki. Na próbę sięgnąłem lewą ręką ku barierce.

      – Ruch, krok, krok, skok... Nie, do dupy, bo wybicie z prawej nogi na lewą rękę – zamruczałem. – Więc ruch, krok, skok... Kusto, cicho tam, ja tu myślę! Ja tu myślę, zasrańcu ty jeden, śmierdzielu zapchlony, a ty...!

      Urwałem, słysząc kroki: na schodach prowadzących z góry pojawiła się w otoczeniu gromadki swoich dzieciaków sąsiadka, tym razem objuczona dwiema walizami.

      – No już, idźcie, idźcie, bo mamusi jest ciężko! Idź, mówię ci, bo jak ci zaraz przyleję, to... I co się pan tak gapi?! I po oczach świeci jeszcze!

      To ostatnie było, rzecz jasna, skierowane do mnie.

      – Ja... – wydukałem tylko i na tym skończyły mi się pomysły.

      – Pomógłby pan chociaż, a nie tak stoi po ciemku! Pijany pewnie do domu wrócił, o tej porze... Zresztą to nawet nie jest „dom”, tylko pańskie gniazdko miłości! – prychnęła feministka, ściągając walizy na moje pięterko.

      – Co...?

      – Nie wie pan, że lokatorzy odpowiadają za stan i wygląd swojego piętra?! Wie, dobrze pan wie, tylko panu to na rękę, żeby światła nie było, bo sprowadza sobie tutaj co wieczór inną. Co, pan myśli, że ja nie wiem? No już, Antoś, idziesz, idziesz... Wera, nie ruszaj! To nie twoje, to pan tak postawił, żeby mamusi było ciężej przejść!

      – Mama, mama, nie krzycz... – poprosiła ta sama dziewczynka.

      – Idź, mówię! A pan, pan by zabrał stąd swoje torby! Jak nie chce się nawet ruszyć, żeby pomóc, to chociaż nie przeszkadzać można! Ja tutaj dzieci wychowuję, na urlop nawet z nimi jadę, a pan co? Pan wie, ile kobieta wykonuje dziennie niepłatnej pracy?!

      Zacisnąłem usta, zacisnąłem oczy i zacisnąłem zwieracze. Miałem tak przemożną ochotę walnąć babę w pysk, że aż się zatrząsłem.

      Na całe szczęście w końcu przelazła dalej, wciąż gderając, zniknęła za zakrętem schodów. Odetchnąłem głęboko.

      – Ruch, krok, skok. Ruch, krok, skok – powtórzyłem sobie sekwencję. – Ruch, krok, skok. Ruch, krok... A chuj kurwa jebać Legio Patria Nostraaa!!

      Rzuciłem się w przód, chwyciłem lewą ręką za barierkę i z całej siły wybiłem z nóg, kładąc skokiem w bok równolegle do zębatej pochylni schodów. Zdążyłem jeszcze zasłonić głowę rękami i pomyśleć sobie, jak cholernie będą mnie boleć żebra, kiedy upadnę prosto na betonowe stopnie.

      A potem błysnęło i huknęło tak, że aż przeskoczyło mi w uszach.

      Nie ma co, piękny początek dnia.

      002

      

Pułkownik Andriej Derlin spojrzał na mnie ciężko, pokręcił głową.

      – No, druhu, gratulacje. Za coś takiego należałoby wypić.

      – Hę? – Wyciągnąłem ku niemu głowę, bo nadal nie dosłyszałem, mimo że pisk w uchu już zelżał.

      – Mówię, żeś się wykręcił sianem, Chudy. Masz pomysł, kto mógłby coś takiego ci zrobić?

      Siedziałem sobie w otwartych drzwiach milicyjnego grawilotu, Kojot stał obok, oparty o karoserię. Protokolant kończył wstukiwać protokół, wokół klatki nadal kręcili się milicyjni technicy, ale zamieszanie powoli cichło. Widziałem, że rodzinom z górnego piętra pozwolili już wrócić do siebie, więc chyba miało się ku lepszemu.

      Podrapałem za uszami Kusto, który też zaczynał się uspokajać. W pierwszej chwili jak otworzyłem drzwi, to nie chciał wyjść, potem próbował pogryźć wszystkich dokoła.

      Nie dziwiłem mu się, bo sam bym chętnie komuś gardło przegryzł.

      Nawet wiedziałem komu.

      – Nie mam pojęcia. Przecież ja spokojny człowiek jestem... Zresztą niby co zrobić? Przecież sam powiedziałeś, że chuligański wybryk.

      Pokiwał.

      – Chuligański wybryk, dokładnie. Znikoma szkodliwość społeczna czynu, więc nie będziemy wszczynać dochodzenia z urzędu. Prawda, Chudy? Bo chyba nie chciałbyś, żebyśmy wszczęli dochodzenie?

      – Nieszczególnie. Możesz odwołać już swoich? Bo ja... – Ziewnąłem rozdzierająco, coś przeskoczyło mi w uchu. Z zaskoczeniem poruszałem ustami, bo chyba właśnie odzyskałem słuch. – Bo ja tobym do domu chciał, wiesz?

      – Też bym chciał, druhu. No ale co zrobisz? Taka już służba... I mówisz, że nie wiesz, kto mógłby ci chcieć zrobić taki niewinny żarcik?

      – Absolutnie nikt mi nie przychodzi do głowy.

      – No dobra, skoro tak, to tak. I nie miało to żadnego związku z twoją niedawno nabytą prezesurą, prawda?

      Podniosłem na niego ciężki, autentycznie zmęczony wzrok.

      – Kojot, do czego pijesz? Jak masz coś do powiedzenia, to powiedz. Nie musisz biegać dokoła, wiesz? Ja jestem dorosły, robię siku na stojąco, więc poradzę sobie z emocjami.

      – Ja tylko pytam, Chudy. Pamiętaj po prostu, że jakby coś, to...

      – To zawsze mogę na ciebie liczyć, tak?

      – Dokładnie tak, druhu.

      Kojot miał na myśli coś wręcz przeciwnego do zwyczajowego znaczenia idiomu „liczyć na kogoś”. W jego rozumieniu oznaczało to pewnie coś w stylu „ty do mnie przyjdź, a ja wykorzystam to we własnym celu”.

      Natomiast znaliśmy się na tyle długo, że byłem w stanie rozegrać pewne rzeczy na swoją korzyść.

      – Wiesz co... – Udałem, że się waham. – Bo jest jedna rzecz. Zupełnie błaha, ale myślę, że może ci się przydać. Przejdziemy się?

      Kojot kiwnął, więc wstałem, pociągnąłem Kusto, który zdążył ułożyć się na asfalcie. Ruszyliśmy niespiesznym