– Zapamiętam, towarzyszu dowódco. To jak, pomożecie z tym smokingiem? Bo ja nie wiem nawet, gdzie tego szukać...
Pokręcił głową, uśmiechnął się dobrodusznie.
– Ech, towarzyszu kapitanie. Niby duży facet, poważny, groźny, a jak dziecko. Pomogę.
– To do kogo? – zapytałem z nadzieją.
– Mówię: do nikogo. Jutro przyjedźcie, ja krawca tutaj ściągnę i wam obstalują. Na kiedy potrzeba?
– E, no więc, ten... na pojutrze wieczór.
– Hm... No to trzeba będzie dziś jeszcze do nich dzwonić.
Spojrzałem na niego z wdzięcznością. Dobrze było mieć takiego oligarchę.
Mój prywatny oligarcha.
Blask wstającego słońca już barwił szczyty najwyższych budynków NeoSybirska, kiedy mój starusieński merc – zalany pod korek porządnym dieslem, wypucowany, nawoskowany i odkurzony w środku – wtoczył się na wyłożone popękanymi betonowymi płytami miejsce pod obdrapanym, szarym, brudnym blokiem.
Powietrze o tej porze dnia było niemalże świeże, rześkie. Słychać już było, jak metropolia budzi się do życia, zaczyna mruczeć niezliczoną ilością silników, generatorów i maszyn; brzękały dzwonki tramwajów, huczały autobusy... Ale póki co wszystko to było jeszcze spokojne, na poły senne. Prawie miłe.
Odetchnąłem głęboko, ruszyłem w kierunku wejścia. Zmęczenie po nocnej zmianie dawało o sobie znać, czułem też, jak zaczynają tworzyć się zakwasy w mięśniach. Tak, teraz tylko wrócić, umyć się, walnąć na wyrko...
– Pan Khudovec? – rozległ się czyjś głos.
Odwróciłem się przez prawe ramię, sięgając od razu za pazuchę. Miałem tam pukawkę, takie sobie gówno dla starszych pań do torebki, ale zawsze coś.
Stojący na chodniku typ ewidentnie nie był tutejszy. I to taki srogo nietutejszy, powiedziałbym: czerwona czapka, nijaka kurtka, miękkie spodnie, taktyczne buty. Nie tak się u nas chodziło na dzielni, na pewno nie w ciemnych okularach o tej porze na styku nocy i dnia.
– Pomylił mnie pan z kimś – mruknąłem, wstukując lewą ręką kod do wejścia.
– Panie Aleksandrze, mam do pana prośbę. Proszę się nie denerwować, bo to tylko prośba, nic wielkiego... Mogę?
Brzęczyk piknął, kliknął magnetyczny zamek, pociągnąłem drzwi na siebie.
– Nie rozdaję pieniędzy żebrakom.
– To niech pan też nie zabiera tego, co do pana nie należy. Dobrze panu radzę, niech pan sobie odpuści tę zabawę z Baryszewem... Bo to się może źle skończyć.
– Ty chuju...! – syknąłem, wyciągając broń, ale tamten tylko uniósł otwarte dłonie.
– Proszę się nie denerwować, ja jestem wyłącznie posłańcem. Przekazałem, co miałem do przekazania, a pan zrobi z tym, co uzna za stosowne.
Nie podobał mi się typ. Patrzyłem na niego ponad przyrządami celowniczymi zdecydowanie zbyt małego, niepoważnego pistoletu, jednocześnie próbując przypomnieć sobie: gdzie ja go widziałem...? Głos, głos był ewidentnie znajomy, i coś w twarzy może też, ale reszta nijak mi do niczego nie pasowała.
– Wynoś się. Wypierdalaj, zanim ci łeb odstrzelę, pokurwieńcu.
– Jak pan chce. Proszę mi uwierzyć, że gdyby zależało to ode mnie... No cóż, pan Akułow przesyła pozdrowienia.
Zrobił krok, drugi w tył, potem opuścił ręce. Wsunął dłonie do kieszeni kurtki, odwrócił się i po prostu odszedł. Mimo że w każdej chwili mogłem strzelić mu w plecy, to zdawał się wcale tego nie bać.
Poczułem, że znów jestem zlany potem. Czym prędzej schowałem się do klatki, zamknąłem za sobą drzwi.
– Cholera jasna... – mruknąłem sam do siebie, obserwując przez zakratowaną szybę puste o tej porze podwórko.
Akułow... To nazwisko nawet kojarzyłem, owszem... Tak chyba nazywał się typ, na którego firmę mieliśmy z założenia przepisać przejęty zakład baryszewski. W każdym razie nazwisko mignęło mi gdzieś na którymś z ekranów.
Na szybko, krok za bolesnym krokiem wspinając się po schodach, wybrałem numer do Kulasa. Może jeszcze nie spał...
– Kulas! – wyrzuciłem z ulgą, kiedy na ekranie pojawiła się jego zapyziała facjata.
– Chudy, pojebało cię? – warknął. – Czy ty wiesz, która jest godzina? Dopiero godzinę temu się położyłem.
– A ja jeszcze wcale. Kulas, sprawdź mi nazwisko: Akułow.
– Akułow.
– Aha. Kojarzy ci się z czymś?
– A to nie jest typ, na którego miałeś...?
Na półpiętrze kliknąłem przycisk światła, ale żarówka się nie włączyła. Parę stopni wyżej pod butem zachrzęściło rozbite szkło. Stanąłem pod drzwiami, zrzuciłem na ziemię torbę i zacząłem brzęczeć kluczami, próbując po ciemku zrozumieć, który jest do czego.
– No właśnie też tego się boję. Sprawdzisz?
– Zaraz, czekaj. Co u ciebie tak ciemno?
– Nie wiem, pewnie znowu jakieś chujki potłukły lampy. Kulas, bo był u mnie właśnie jakiś typ i mówił... Kusto, cicho tam!
– Co?
– Nie do ciebie mówię, pies mi ujada. Kurwa, co za życie, żeby nie można było do domu wrócić!
W końcu otworzyłem zamki, popchnąłem drzwi – Kusto od razu wpadł na nie całym impetem, zatrzasnął z powrotem.
Tylko że przez szczelinę na krótką chwilę błysnęła struga wciąż zapalonego w przedpokoju światła. Wąski klin na jedno okamgnienie oświetlił moją klimakurtkę, wytarte dżinsy i czubki schodzonych butów na wycieraczce.
Zamarłem w pół ruchu.
Przecież ja nie miałem wycieraczki.
– Chudy, ej! Co tam się dzieje, bo pojawiłeś się i znikłeś... Co ci mówił, kto?
– Kulas... Oddzwonię.
Wyłączyłem komunikator, schowałem klucze do kieszeni. Wywołałem menu zegarka, przeklikałem nigdy nieużywane opcje i funkcje. W końcu znalazłem i włączyłem diodową latareczkę.
Nie było wątpliwości: stałem na swojej klatce, pod swoimi drzwiami, za którymi cieszył się Kusto. Wszystko było moje, swojskie i znajome.
I tylko ta wycieraczka była ewidentnym ciałem obcym.
Poczułem, jak oblewa mnie zimny pot.
Delikatnie, żeby nie zmienić nacisku na nogi, przesunąłem buty, próbując wyczuć grubość dzielącej mnie od posadzki warstwy. No, było tego minimalnie zbyt dużo, nawet jak na plastikową matę z szeregami włosków, mających ściągnąć brud z podeszew. Tak może pół centymetra, może centymetr za dużo, bo krańce maty minimalnie opuszczały się ku dołowi.
Przełknąłem