Aż mu jakiś głos wewnętrzny rzekł w tej chwili: – Ojczyźnie służ, zemsta na potem!…
Oczy pana Andrzeja płonęły gorączką, wargi miał spiekłe i drżał cały jak we febrze; rękoma wymachiwał i gadając ze sobą głośno, chodził, a raczej biegał po izbie, potrącał nogami tapczany, aż wreszcie rzucił się jeszcze raz na kolana.
– Natchnijże mnie, Chryste, co mam czynić, abym zaś nie oszalał!
Wtem doszedł go huk wystrzału, który echo leśne odrzucało od sosny do sosny, aż przyniosło jakoby grzmot do chaty.
Kmicic zerwał się i chwyciwszy szablę, wypadł przed sień.
– Co tam? – spytał żołnierza stojącego u proga.
– Wystrzał, panie pułkowniku!
– Gdzie Soroka?
– Pojechał listów szukać.
– W której stronie strzelono?
Żołnierz ukazał wschodnią część lasu, zarośniętą gęstymi chaszczami.
– Tam!
W tej chwili dał się słyszeć tętent niewidzialnych jeszcze koni,
– Pilnuj! – krzyknął Kmicic.
Lecz z zarośli ukazał się Soroka, pędzący co koń wyskoczy, a za nim drugi żołnierz.
Obaj dobiegli do chaty i zeskoczywszy z koni, wymierzyli spoza nich, jakby spoza szańców, muszkiety ku zaroślom.
– Co tam? – spytał Kmicic.
– Kupa idzie! – odparł Soroka.
Rozdział II
Nastała cisza, ale wkrótce w przyległych chaszczach zaczęło coś łopotać, jakoby dziki szły, jednakże łopot ów im był bliższy, tym stawał się wolniejszy. Potem znów nastała cisza.
– Ilu ich tam jest? – spytał Kmicic.
– Będzie ze sześciu, a może i ośmiu, bom ich też nie mógł dobrze zliczyć – odparł Soroka.
– To dobra nasza! Nie zdzierżą nam!
– Nie zdzierżą, panie pułkowniku, ale trzeba nam żywcem którego wziąć i przypiec, by drogę pokazał.
– Będzie na to czas. Pilnuj!
Zaledwie Kmicic wymówił „pilnuj!” – gdy smuga białego dymu wykwitła z zarośli i rzekłbyś: ptactwo zaszumiało po pobliskiej trawie, o jakie trzydzieści kroków od chaty.
– Hufnalami20 z garłacza21 strzelono! – rzekł Kmicic – jeśli muszkietów nie mają, to nic nam nie uczynią, bo z garłaczy od zarośli nie doniesie.
Soroka, trzymając jedną dłonią muszkiet oparty o kulbakę22 stojącego przed nim konia, drugą dłoń zwinął w kształcie trąbki koło ust i począł krzyczeć:
– A pokaż no się który z chaszczów, wnet się nogami nakryjesz!
Nastała chwila ciszy, po czym w zaroślach rozległ się groźny głos:
– Coście za jedni?
– Lepsi od tych, co po traktach grasują.
– Jakim prawem naszliście naszą siedzibę?
– Zbój o prawo pyta! Nauczy was kat prawa, idźcie do kata!
– Wykurzymy was stąd jak jaźwców23!
– A chodź! Patrz jeno, byś się tym dymem sam nie zadławił!
Głos w zaroślach zamilkł, widocznie napastnicy poczęli się naradzać, tymczasem Soroka szepnął do Kmicica:
– Trzeba tu będzie którego zwabić i związać; będziem mieć i zakładnika, i przewodnika.
– Ba! – rzekł Kmicic – jeżeli który przyjdzie, to na parol24.
– Ze zbójami godzi się i na parol nie zważać.
– Lepiej nie dać! – rzekł Kmicic.
Wtem pytania nowe zabrzmiały od strony zarośli:
– Czego tu chcecie?
Tu sam Kmicic zabrał głos:
– Jakeśmy przyjechali, tak byśmy i pojechali, gdybyś politykę25, kpie, znał i od garłacza nie zaczynał.
– Nie osiedzisz się tu, wieczorem przyjdzie nas sto koni!
– Przed wieczorem przyjdzie dwieście dragonów, a bagna cię nie obronią; bo są tam tacy, którzy przejadą, jako i myśmy przejechali.
– Toście wy żołnierze?
– Jużci, nie zbóje.
– A spod jakiej chorągwi?
– A cóżeś to, hetman? Nie tobie się będziem sprawiali.
– Po staremu wilcy tu was ogryzą.
– A was kruki zdziobią.
– Gadajcie, czego chcecie, do stu diabłów! Po coście do naszej chaty wleźli?
– A chodź no sam! Nie będziesz z chaszczów gardła darł. Bliżej! bliżej!
– Na parol?
– Parol dla rycerstwa, nie dla zbójów. Chcesz – wierz, nie chcesz – nie wierz!
– We dwóch można-li?
– Można!
Po chwili z zarośli, odległych na sto kroków, wynurzyło się dwóch ludzi wysokich i pleczystych. Jeden, nieco pochylony, musiał być człekiem wiekowym, drugi szedł prosto, jeno szyję wyciągał ciekawie ku chacie; obaj mieli na sobie półkożuszki oszyte szarym suknem, jakie nosiła pomniejsza szlachta, wysokie jałowicze buty i kapuzy26 futrzane, naciśnięte na oczy.
– Kiej diabeł! – mruknął Kmicic, przypatrując się pilnie dwom mężom.
– Panie pułkowniku – zawołał Soroka – cud chyba, ale to nasi ludzie!
Tamci tymczasem zbliżyli się o kilka kroków, ale nie mogli rozpoznać stojących przy chacie, bo ich zakrywały konie.
Nagle Kmicic wysunął się naprzód.
Wszelako nadchodzący nie poznali go, bo twarz miał obwiązaną, wstrzymali się jednak i poczęli mierzyć go ciekawie i niespokojnie oczyma.
– A gdzie drugi syn, panie Kiemlicz? – spytał pan Andrzej – czy aby nie poległ?
– Kto to? jak to? co? kto mówi? co? – rzekł stary dziwnym, jakby przestraszonym głosem.
I stanął nieruchomie, otworzywszy szeroko usta i oczy: wtem syn, który jako młodszy, miał wzrok bystrzejszy, zerwał nagle czapkę z głowy.
– O dla Boga! Jezu!… Ociec, to pan pułkownik! – zakrzyknął.
– Jezu! o słodki Jezu! – zawtórował stary – to pan Kmicic!!
I obaj stanęli w nieruchomej postawie, w jakiej podkomendni witają swych naczelników, a na twarzach ich malowały się równocześnie przestrach i zdumienie.
– Ha! tacy synowie! – rzekł, uśmiechając się, pan Andrzej – to z garłacza mnie witacie?
Tu