Pogrobek. Józef Ignacy Kraszewski. Читать онлайн. Newlib. NEWLIB.NET

Автор: Józef Ignacy Kraszewski
Издательство: Public Domain
Серия:
Жанр произведения: Повести
Год издания: 0
isbn:
Скачать книгу
nie widział młodego, tak razem23 szczęśliwym i niespokojnym. Przypisywał to urokowi pierwszej rycerskiej wycieczki.

      Trzeciego dnia przed świtem, unikając gorąca, wymknął mu się Przemko, a stary zajął się podziałem i rozdaniem spędzonych trzód i zabranego niewolnika. Łup był znaczny, nie tak ze zdobytego zamczyska, jak ze wsi i zagród splądrowanych niemiłosiernie obyczajem wieku. Gnano ogromne stada bydła, owiec, koni, szły wozy pełne odzieży, sukna i płócien, a za nimi szli powiązani łykami i sznurami jeńcy, których w oddalonych od granicy miejscach osadzano pod dozorem lub na zamkowe oddawano posługi.

      Na samej rubieży od Marchii Brandeburskiej, w jednym z zameczków pobudowanych przez księcia, zwanym Niesłusz, siedział naówczas na straży jego osiwały w wojnach Krzywosąd, jeden z Bolesławowych ulubieńców. Wielkiej tam pilności było potrzeba, nieustannego czuwania; zdziwił się więc mocno książę, gdy go ujrzał przybywającego do Kalisza w kilkanaście koni. Uląkł się, czy Sasi gródka mu nie wzięli, mszcząc się za spustoszenia, ale Krzywosąd przybywał nie potłuczony, w całej zbroi, z jasną twarzą.

      – A cóż ty mi, stary, przynosisz?! – zawołał Bolesław, pokłon przyjmując. – Tameś ty w Niesłuszu potrzebniejszy niż tu. Ściany z chrustu gliną lepione, licha warte, a ty tam murem i ścianą.

      Krzywosąd śmiał się, ocierając uznojone czoło.

      – Nie ma niebezpieczeństwa – rzekł. – Po tej wyprawie Brandeburczyk posiedzi cicho. Ja za sprawą pewną do Miłości Waszej.

      – Co za sprawa?

      – A to, o tę dziewkę dowódcy ze Soldyna – odezwał się Krzywosąd – co ją razem z innymi w niewolę zabrono. Stryj i matka ofiarują okup znaczny. Do mnie się z zaklęciami wielkimi udali, abym ją odzyskał.

      – A gdzież ta branka jest? – spytał książę.

      – Musielić ją tu przywieść24, bo ze wszystkich jeńców najcenniejszą była – rzekł kasztelan. – Dziewczyna lat piętnaście i piękna bardzo; ojciec pokumany był z margrafem.

      – Spletli ci baśń – odparł stary książę – bo ja tu o żadnej takiej dziewce nie wiem.

      – Przecież jej by nie zabili ani by się mogła ukryć!

      Kazał książę zawołać kasztelana Janka, który się wkrótce zjawił. Spytany o brankę, Soldynowego dowódcy córkę, ramionami poruszył.

      – Ja o niej nie wiem – rzekł.

      Mówił jednak tak jakoś, że mu uwierzyć było trudno. Bolesław, popatrzywszy nań, podumawszy, Krzywosądowi kazał iść spoczywać i jeść, a sam na bok szedł ze swym kasztelanem.

      – Co się z tą Niemką stało? – naparł go. – Ty wiesz?

      Janko pomilczał trochę.

      – Pono Przemko ją swoim kazał wziąć i jak oka w głowie strzegąc, aby palcem jej nikt nie śmiał tknąć, do Poznania prowadzić. A zagroził, gdyby jej się co stało, że na gardle ukarze.

      Bolesław namarszczył się i zakłopotał.

      – A widziałeś ty ją? – spytał.

      – Jakże nie! – rzekł Janko. – Ojciec jej bronił tak zajadle, że gdyby z tyłu pochwyciwszy, go nie rozbroili, dałby się był pewnie za nią rozsiekać. Dziewka młodziuśka, piękności osobliwej, śmiała jak ojciec, bo też z nożem się uwijała, aż jej go z rąk wyrywać musiano, i kilku pokaleczyła. Co za dziw, że młodemu w oko wpadła!

      – Młodość, głupstwo! – odparł książę.

      – Żeby ją tak zaraz miał za okup dać, nie myślę – rozśmiał się25 Janko – prędzej by sam jeszcze zapłacił. Niemiecka dziewczyna, biała jak kołacz pszenny, włosy złote a oczy czarne. Urodziwa!

      Książę stary posmutniał słuchając. Wieczorem Krzywosąda wziął do komory swej.

      – Jeżeli się o Niesłusz nie boisz – rzekł – jedź wprost do Poznania, a dziewkę odbierz. Sam bym za nią zapłacił, aby mi Przemka nie opanowała. Młody jest – co się tam stało – na to nie ma rady, ale jak do niej nawyknie a przylgnie, popsuje mi się. Odbierz mu ją gwałtem! Wracaj do mnie z tym, bom frasobliwy, co się stanie.

      Nazajutrz Krzywosąd jechał już do Poznania, a w kilka dni był z powrotem. Zobaczywszy go, książę podszedł żywo z pytaniem:

      – Masz brankę?

      – Nie dostałem jej. Nikt o niej nie wie. Mówią, że nie ma żadnej.

      – Cóż się z nią stało?

      – Różnie mnie uwodzili, że zbiegła nocą, drudzy, że po drodze głodem się morząc, zmarła.

      Mówił to Krzywosąd, a z twarzy mu patrzyło, że sam temu nie dawał wiary.

      – A ksiądz Tylon, a Przedpełk? Ci wiedzieć muszą, co się z jeńcami stało!

      – Ni jeden, ni drugi nie chcą wiedzieć o niczym. Ramionami zżymają, rękami rozkładają i milczą. Dziewkę może gdzie schowali, a wydać jej za największy okup nie myślą.

      – Przemka pytałeś?

      – Wiedział, z czym przybyłem, i sam to zagaił. Odsyłał mnie do drugich i tylem widział, że pozbyć mnie się chciał co rychlej.

      Tu Krzywosąd, pomilczawszy, dokończył:

      – Nie taka to wielka rzecz jedna niemiecka dziewczyna, aby za nią czynić pogonie. Jestli gdzie, pewnie na wierzch wypłynie. W wojnie jeńców się nie doliczyć, a po drodze zawsze ich nie stanie tylu, co było w łykach.

      Krzywosądowi pono ta jazda i tropienie już się naprzykrzyło, rad był do Niesłusza wracać i księciu radził, aby go nie strzymywał dłużej, bo choć czuł grodek bezpiecznym, wszelako diabeł i Brandeburczyk nigdy nie śpią.

      I o brance potem słychać już nie było. Baczny opiekun miał jednak swych donosicieli na dworze w Poznaniu. Nic tam baczności jego nie uchodziło. W miesiąc potem wiedział na pewno, iż niemiecka branka na zamku siedziała ukryta, a Przemko w niej rozmiłowany był strasznie, o wszystkim dla niej zapominając. Wojewodzie poznańskiemu, który go o to upominał, surowo odpowiedział młody książę, aby mu się do tego nie mieszał i księdzu Tylonowi wyrzutów sobie czynić nie dał.

      Bolesław, niewiele myśląc, sam wybrał się do synowca. Ilekroć do Poznania przybywał znany z pobożności i łaskawości dla duchownych książę kaliski, biskup, kanonicy, zakony i co było dostojniejszych, przyjmowali go uroczyście. Sam Przemko też szanował go i kochał, więc wybiegł na spotkanie i gościł go jak ojca. Tym razem przyjazd nastąpił tak niespodziewanie, iż nikt nawet przeciw niemu wyjechać nie miał czasu. Książę wysiadał już w podwórcu, a nikogo, oprócz dworu, do przyjęcia go nie było. Wybiegł synowiec nierychło w ubraniu nie rycerskim, ale dworskim, strojny i uśmiechnięty, a po raz może pierwszy widokiem opiekuna zmięszany, jakby przelękły, do izb go wprowadził.

      Bolesław bacznie wszystko zważał, lecz miłość mu pomiarkowanie dawała i nie dawał poznać po sobie, co w myśli miał. Wiedział, że się tu źle działo, lecz przebojem iść przeciwko temu lękał się, aby gorzej jeszcze nie było i – żal mu może było chłopaka.

      Na wieczerzę już się mieli czas zebrać wszyscy na zamek; ludzi było dosyć. Siedzieli za stołem oprócz Przedpełka wojewody, Mikołaj łowczy poznański, Blizbór sędzia, Petrek z Prędocina, Gniewomir podsędek, Tylon kanclerz i innych wielu.

      Kaliski książę zdał się być dobrej myśli i ozwał się do synowca żartobliwie:

      – Nie wiesz pono ani się spodziewasz,


<p>23</p>

razem (daw.) – naraz, jednocześnie. [przypis edytorski]

<p>24</p>

przywieść (daw.) – przyprowadzić. [przypis edytorski]

<p>25</p>

rozśmiał się – dziś popr. forma 3.os. lp. cz. przesz.: roześmiał się. [przypis edytorski]