Przemko popatrzył na swego wojewodę, przemówili do siebie oczyma.
– Stryju kochany – rzekł – gdyby to nie był grzech i niepoczciwość wielka, powiedziałbym, że się z tej choroby cieszę. Zimnica przejdzie, a teraz ona tego dokazać może, iż mnie pozwolicie iść na Santok za siebie.
Książę Bolesław ręce podniósł żywo do góry.
– Nie pozwolę! – zawołał. – Nie pozwolę! Z tymi zbójami nie twoja rzecz się mierzyć; na pierwszą wyprawę ja cię sam będę prowadził.
Przemko się zasępił i obrócił ku swemu wojewodzie.
– Mówcież wy za mną! – zawołał. – Mówcie wy!
Wojewoda podszedł krok ku księciu Bolesławowi.
– Miłościwy Panie! – odezwał się. – Naszemu młodemu księciu czas by siły spróbować i trudno nam go utrzymać, rwie się strasznie!
– Ale nie pora dlań jeszcze! Nie pora! – rzekł książę Bolesław spokojnie. – Kiedy czas ma być, mnie do sądu zostawcie! Jednego jego mamy! – I poszedł Przemka uścisnąć.
– Stryju miłościwy! Puść! Puść mnie! Wrócimy cali. Przedpełk mi za kuma do tego chrztu krwi służyć będzie. Mąż jest doświadczony.
– Nie przeczę – zawołał książę – ale i ja w kumy nie gorszym od niego!
Wojewoda cofnął się, schylając głowę.
– Ja bo sam chciałem cię w pole prowadzić, gdyby nie ta nieszczęsna zimnica – mówił stary. – A! W poręż ona mnie złapała! W porę! Tymczasem Sasy i Branderburgi okopują się, pale biją, zamki klecą, a coraz mocniejsi się stają. Dać się im tu osiedzieć, później trudno będzie wykurzyć! Ze spoczynku korzystają, a tu pasza, a tu ludek wypoczęty!
– Skińcież tylko! Pozwólcie, na miłego Boga! My z wojewodą ruszym jutro!
Na to właśnie wszedł Jan, zwany Janko, kasztelan kaliski, poufny ksiącia, przyboczny sługa i przyjaciel, mąż jak on niemłody, ale zawiędły, krzepki, twarz spalona, aż brunatna, w marszczkach cała, włos przerzedzony, ramiona szerokie, pierś duża, nogi krótkie i jakby przegięte od konia. Odzież miał domową, prostą, jak książę, dlatego może kwaśno się oglądał po strojnym dworze młodego pana.
– W porę mi przychodzisz – zwrócił się do niego Bolesław – ty, stary mój! Pomożesz mi! Ten młokos, patrzaj go, wyrywa mi się. Słyszysz? Chce mu się Santoka!
Janko zadumany spojrzał na Przemka i na wojewodę, ale co miał wziąć stronę swego pana, ramionami ruszył.
– Ano – zamruczał – książę pan zostałbyś z zimnicą doma, a my, z księciem młodym i wojewodą ruszylibyśmy Sasów nastraszyć. Czemu nie?
– To i ty, niegodziwy zdrajco, przeciwko mnie?! – rozśmiał się zafrasowany książę.
Skłonił się kasztelan.
– Wasza Miłość przebaczy, staremu słudze wydaje się, że to by było niezgorzej.
– Beze mnie się obchodzić! – dodał książę.
– Z Waszą Miłością byłoby nam lepiej – odezwał się prawdomówny przyjaciel – toć pewna. Ale jak nam książę pojedziesz słaby, a będziemy go musieli w drodze strzec, to nas Niemcy strzepią.
Książę Bolesław obejrzał się dokoła, a wojewoda poznański dodał:
– Naszemu panu, daj Boże zdrowie, jużci też pora skosztować pola. A od czegóż my we dwu z kasztelanem? Strzec go będziemy lepiej niżli oka w głowie, bo każdy z nas by zań oboje oczów oddał.
– Stryju – odezwał się Przemko, podchodząc ku niemu i śmiejąc się wesoło – byłeś mi zawsze ojcem, bądźże dobrym i łaskawym! Mnie już wnętrzności goreją, aby raz w pole wyciągnąć!
– Na te pierwociny jam właśnie sam chciał być z tobą – rzekł stryj smutnie – a ty mi się wyrywasz! Należy mi się do twojego rycerskiego pasa podać ci samemu rękę, kiedym się chował i chuchał nad tobą. Ty, niewdzięczny, dla pośpiechu i mnie się wyrzekasz!
Przemko aż pokląkł przed nim i ręce złożył. Stary skłopotany przysunął się, ściskając go, milczący. Nie odpowiedział nic. Sprawa młodego zdawała się wygraną, ale słowo stanowcze wyrzeczone jeszcze nie było. Wojewoda i kasztelan stali milczący, spoglądając na księcia, który zadumał się i coś jak łzę otarł z oka.
– Ale boś ty mi jedyny! – rzekł powoli i łagodnie. – Strach mi o ciebie. Przy moim boku bezpieczniejszym byś był.
– My go też nie spuścimy z oka! – zawołał Janko czule. – Waszej Miłości potrzebny spoczynek. Choróbsko to na wyprawę, gdzie trzeba w polu na rosie spać nie mając się gdzie ogrzać, a uznoić, a znużyć… to najgorsze utrapienie! Z zimnicą w pole iść nie można, a w pole ciągnąć musiemy. Niechaj młody pan popróbuje!
– Niech próbuje! – wstawił się wojewoda poznański.
Drudzy z dala stojący poczęli też mruczeć, prosząc za nim. Bolesław stał w niepewności, wahając się i raz jeszcze uścisnął chłopca.
– A, a – mówił – ja bo na tej twej głowie wszystkie przyszłości złożyłem nadzieje! Śmieje mi się na niej więcej niż książęca czapka. Kto wie? Odrodzona korona może!
Przemko się zarumienił, oczy mu się zaiskrzyły, wtem Bolesław nagle umilkł, spuścił wzrok ku ziemi, posmutniał.
– Wola boża, wola boża – szepnął cicho. – Niech będzie, jako pragnie i jak wy żądacie, ale strzeżcie go! Strzeżcie!
Przemko upadł na kolana i natychmiast porwał się, rękę podnosząc do góry, zwrócony ku swoim.
– Wojewodo! Kasztelanie! – krzyknął podniesionym głosem, który brzmiał radością i zwycięstwem. – Na Santok! Na Santok! Choćby dziś jeszcze!
Rozdział II
W kilka dni potem książę Bolesław sam znowu ze swą zimnicą i starym księdzem Malcherem siedział na kaliskim zamku, szerzej niż zwykle wiosenną wodą Prosny oblanym. Przemko z wojewodą i kasztelanem dodanymi mu za opiekunów pociągnął na Santok. Stryj miał się czym niepokoić. Chłopię to było jego marzeniem, nadzieją, przyszłością. Bolesław w myśli swej budował na nim przyszłe odrodzenie kraju. Chciał go mieć rozumnym, pobożnym, wstrzemięźliwym, miłość i poszanowanie u ludzi umiejącym sobie pozyskać.
Obok wychowania sieroty, wedle ówczesnych pojęć o nim, książę chodził bardzo troskliwie, najlepszych, najzdolniejszych ludzi przydając mu do boku. Tylon kanclerzem był razem i nauczycielem młodzieńca, wojewoda Przedpełk uczył go rycerskiej sprawy i obyczaju książęcego. Oba mężowie stateczni nie spuszczali go z oka, kształcili tak, aby nadziejom stryja odpowiedział. Często też Bolesław brał go do siebie i nauczał sam, ale za miękkim się czuł dla niego i długo nie trzymał. Kochał go nadto, więc mu pobłażał.
Rosnąc tak Pogrobek na prześlicznego wybujał młodziana, któremu nic zarzucić nie było można, oprócz że w nim za wcześnie gorąca krew Piastowska grać zaczynała, którą w innych ledwie najpobożniejsze ówczesne niewiasty pohamować mogły i poskromić. Ciągnęły go już nad miarę wdzięczne liczka, a choć mistrzowie do zbytku surowymi nie byli, choć Tylon patrzał na to przez szpary, niepokoili się trochę tą za wczesną dojrzałością.
Księża, nie bacząc na to, że miał zaledwie lat szesnaście, już go żenić chcieli. Wojewoda nie był też od tego. Pociągało to za sobą usamowolnienie, a choć książę Bolesław nie był zazdrosnym władzy synowca