Młyn na wzgórzu. Karl Gjellerup. Читать онлайн. Newlib. NEWLIB.NET

Автор: Karl Gjellerup
Издательство: Public Domain
Серия:
Жанр произведения: Повести
Год издания: 0
isbn:
Скачать книгу
pasie granicznym.

      Przybysz był chudy, o szarej sierści w pręgi. Przebywał prawie wyłącznie w młynie, gdzie znajdował pod dostatkiem myszy i gdzie niekiedy na górnych piętrach mógł także upolować ptaszka. Dawniej Pilatus zajmował tę intratną posadę, ale niebawem po przybyciu Lizy sprzeniewierzył się młynowi i zamieszkał w kuchni. Wzajemna sympatia związała go z dziewczyną; dzięki jej opiece stał się tłusty i leniwy, a mysz mogła mu przebiec przed nosem, nie narażając się na większe niebezpieczeństwo. Potem pewnego razu pojawił się w młynie szary kocur i zagarnął go w swe posiadanie. Nikt nie wiedział, skąd przyszedł. Miał trudny, wyjątkowo nieprzystępny charakter, nie jadł nigdy z ręki. Dlatego też nie nadano mu ludzkiego imienia, jakim się mógł chlubić Pilatus, ale wołano go powszechnym nazwaniem Kizia.

      Żywił on wobec Pilatusa tę instynktowną nienawiść, jaką dzikie zwierzę, walczące o skromne pożywienie, okazuje oswojonemu, które poniża gatunek, otrzymując pokarm z ludzkiej łaski. A znowu Pilatus w poczuciu swego dostatku spoglądał z góry na Kizię, jak na marnego proletariusza, żyjącego z pracy rąk własnych. Zresztą spotykali się bardzo rzadko i tylko w tej izbie. Ponieważ mieściła się ona w młynie naprzeciw magazynu, gdzie Kizia miał swój najlepszy rewir łowiecki, i ponieważ także tutaj pokazywały się myszy, więc Kizia mógł zaliczać ją nie bez racji do swoich terytoriów. Ale pogląd Pilatusa był także poniekąd uzasadniony, gdyż mniemał on, że izba jako miejsce zamieszkane nie odpowiada pojęciu młyna, pojęciu, które zresztą najzupełniej szanował. Toteż gdy Liza niosła strawę młynarczykom do młyna, nie szedł za nią nigdy. Ale tutaj czuł się jeszcze u siebie w domu.

      – Patrzaj, jak zabawne są te dwa zwierzaki!

      Zaledwie Liza to wypowiedziała, koty skoczyły już na siebie. Liza wrzasnęła i zaczęła walić poduszką w rozszalałą parę – co było zgoła bezskuteczne. Nagle jednak Lars chwycił Kizię za kark i wyrzucił za drzwi, a gdy przeciwnik zniknął z widowni, Pilatus ukrył się pod łóżkiem.

      – Na Boga, że też odważyłeś się na to? – zawołała Liza. – Mógłby cię przecież strasznie pokaleczyć!

      – Kizia byłby wydrapał Pilatusowi oko, a ty gniewałabyś się na mnie z tego powodu – odpowiedział Lars dobrodusznie.

      – Dzielny jesteś chłopak… Pfe, ty paskudny Pilatusie, wstydź się!

      – Czy skończyłeś robotę na górze? – spytał Jörgen.

      – Tak.

      – A na dole?

      – Także.

      – No, zobaczymy – burknął Jörgen niedowierzająco.

      Lars jednak był tak dumny z tego, co uczynił, i z pochwały, jaką usłyszał z ust Lizy, że sposób traktowania go przez starszego parobka nie wywarł na nim zgoła żadnego wrażenia. Wsadził ręce do kieszeni i oparł się o ramę drzwi.

      „Tak, bardzo chętnie byś się mnie pozbył, ale ja stoję tutaj. Wydaje ci się, że piękna Liza cię lubi, ale czyś narażał swoją skórę, aby rozłączyć walczące koty?” – myślał Lars. Jörgen zmierzył go wściekłym spojrzeniem, które jednak nie odniosłoby skutku, nawet gdyby po drodze nie zagubiło się w mroku. Natomiast spojrzenie, jakim Liza obdarowała chłopca poprzez ramię – tymczasem bowiem słała drugie łóżko – dotarło szczęśliwie do celu. „Teraz spogląda na mnie! «Jest odważny» myśli o mnie. A może myśli także: «Chętnie ucałowałabym go za to»?”. Poczuł, że płoni się rumieńcem, i wzdrygnął się, gdy Liza przemówiła do niego.

      – Larsie – rzekła – schowałam dla ciebie kawałek chleba z masłem i z serem i trochę piwa. Jeżeli masz na nie ochotę, znajdziesz je w czeladnej kuchni.

      – Dziękuję ci, Lizo! – odparł Lars i wybiegł wzruszony do głębi tą troskliwością.

      „A to się Jörgen rozzłości! Do licha! Jestem u niej w wielkich łaskach!”

      „W ten sposób pozbyliśmy się go – pomyślał uradowany w duchu Jörgen. – Jak ona to sprytnie wymyśliła, aby pozostać ze mną sam na sam”.

      Ale mylili się obaj. Albowiem w rzeczywistości był to chleb z masłem, na który ona sama nie miała ochoty, a piwo zaczynało już kwaśnieć.

      IV

      Podczas gdy Lars w czeladnej kuchni spożywał z nabożeństwem tę ucztę będącą dowodem życzliwości i rozmawiał z Chrystianem, który zjadł już swoją polewkę, ale nie miał ochoty wstawać, Jörgen siedział przy oknie, palił fajkę i opowiadał Lizie te piękne historie, jakie wyczytał w kalendarzu. Liza usiadła na łóżku i przysłuchiwała się uważnie; kiedy niekiedy okrzykiem wyrażała zdziwienie, że potrafił przeczytać i zapamiętać wszystko.

      – A cóż się dalej stało? – spytała z napięciem.

      – Otóż dalej już nie przeczytałem, bo zapadł mrok.

      – To była zła dziewczyna.

      – O tak… ale poza tym jest bardzo sympatyczna, kiedy się o tym czyta.

      „Sympatyczna” – to było słowo, jakie zapamiętał z czytania. Lizę zdziwiło to wyrażenie, ale wydało się jej bardzo ładne, albowiem mogłoby i do niej się stosować.

      – Ale człowiek idzie za to do piekła.

      – Ta… a… k.

      Jörgen nie rozmyślał nigdy zbyt dokładnie o piekle, mimo woli jednak wyobrażał sobie kobiece jego mieszkanki jako brzydkie, stare baby, bez wyjątku brodate czarownice z bajki. Toteż zaniepokoiła go bardzo myśl, że tak wdzięczne stworzenie jak Metta mogłoby tam przebywać.

      – Ale tak było kiedyś, że ludzie byli bardzo źli – oświadczyła Liza, bębniąc nogami w podłogę.

      – O nie, Lizo, to zdarza się i teraz! Słyszałaś zapewne o tej, którą kat ściął w proboszczowskim lesie koło Tostrup? To przecież niedaleko od was.

      – Tak, słyszałam o takiej, która tam pono3 straszy.

      – O, to pewne. Mój ojciec widział ją kiedyś na własne oczy, gdy w jasną, księżycową noc musiał iść przez las.

      – Musiał? – powtórzyła Liza drażniącym tonem zapytania i pochyliła się naprzód, aby mógł zauważyć jej wyzywający uśmiech. – Czyżby wybrał się na niedozwolone łowy?

      – No tak – przyznał Jörgen – może i zdarzyło się, że ścigał jakiegoś rogacza… Nie będziesz chyba osądzać go zbyt surowo z tej przyczyny… Co, Lizo kłusowniczanko?

      – Jörgenie! – krzyknęła dziewczyna tonem pełnym wyrzutu, marszcząc brwi.

      – Nie gniewaj się, Lizo! Wiem, że nie lubisz tego, ale tak się jakoś złożyło przy tej sposobności, zrozum… U nas zdarzało się to zresztą tylko przypadkowo… ot, po prostu fuszerka4.

      Liza skinęła głową, potwierdzając fakt, że bywają także przygodni złodzieje, a jednocześnie dziękując za kryjące się w tej uwadze pełne szacunku uznanie dla niej, córki rodziny Vibe, w której uprawiano kłusownictwo od szeregu pokoleń z zawodowym mistrzostwem. W słowach Jörgena brzmiało życzenie, by zaznaczyć pewien związek między obiema rodzinami, ale zarazem podkreślić skromnie nieporównaną wyższość rodziny Vibe. Ta delikatność zasługiwała na uznanie i została uznana.

      – Tak, więc to ten fuszer wchodził nam w drogę… i to nawet w proboszczowskim lesie!… Bądź co bądź było to trochę bezczelne! Hm… I wtedy zobaczył ją naprawdę?

      – Tak, najwyraźniej. Opisywał ją dokładnie, taką samą, jaką widział dziadek, kiedy ją tracono.


<p>3</p>

pono (gw.) – podobno. [przypis edytorski]

<p>4</p>

fuszerka – tu: amatorstwo, nieprofesjonalna robota. [przypis edytorski]