Młyn na wzgórzu. Karl Gjellerup. Читать онлайн. Newlib. NEWLIB.NET

Автор: Karl Gjellerup
Издательство: Public Domain
Серия:
Жанр произведения: Повести
Год издания: 0
isbn:
Скачать книгу
instynktem, że jego pani zamierza wejść na wyższe szczeble społeczne i jak gdyby chciał z tego powodu z podwojonym zapałem wkraść się w jej łaski – w łaski tej, która stała teraz, dysząc szybko wskutek wewnętrznego podniecenia.

      – Tak, w takim razie zapewne nie potrwa to już długo – rzekł Jörgen.

      – Nie… zapewne nie potrwa już długo – powtórzyła, niemile dotknięta tym, że wyraził jej własną myśl.

      – A cóż powiedział doktor?

      Liza pochyliła się, jak gdyby poddając się pieszczocie kota i pogłaskała zwierzę.

      – Tego nie wiem.

      – Jak to?… Stałaś tam przecie i podsłuchiwałaś.

      – Ja? Czyś ty stracił rozum?

      – O tak, w spiżarni.

      – Miałam tam robotę.

      – Właśnie przy oknie?

      – Tak, właśnie przy samym oknie. A ty musisz zawsze gdzieś stać i wypatrywać.

      Jörgen roześmiał się drwiąco.

      – Podsłuchiwałam? – mówiła dalej rozgniewanym tonem. – Nie wiem tylko, dlaczego miałabym podsłuchiwać. Czy to może mnie obchodzić, czy pani będzie żyła, czy nie?

      Ciągle jeszcze stała pochylona nad kotem, który rozkosznie przewrócił się na grzbiet i wpił się pazurami w jej rękaw, podczas gdy jej palce błądziły po gęstym futrze brzucha. Jasny węzeł włosów dotknął kolana Jörgena. On przechylił się teraz nieco i szepnął jej do ucha:

      – Wszystko zależy od tego, jak to będziemy rozumieć, Lizo.

      Dziewczyna wyprostowała się nagle i zaśmiała krótkim śmiechem.

      „Czyż ja ją tak bardzo kocham?”

      Nastało milczenie. Słychać było tylko prychanie kota.

      – A zatem cóż doktor powiedział? – pytał Jörgen z uporem.

      – Ach! Powiedział, że nie ma wiele nadziei… ale nie trzeba rozpaczać, bo wszystko jest w ręku Boga… powiedział to, co się zwykłe mówi w takich wypadkach.

      – Tak, tak przypuszczałem.

      – A teraz także proboszcz przyjechał.

      Liza nie zastanowiła się, że jeszcze przed odwiedzinami doktora posłano po proboszcza, że zatem nie świadczy to o niczym. Dla niej przybycie proboszcza stało się kropką nad i. Teraz młynarka musi w to uwierzyć.

      – Zdaje się, że młynarz przejął się strasznie słowami doktora – mówił dalej Jörgen. – Widziałem, jak mu ręce drżały.

      – Och, zaledwie zdołał powstrzymać łzy… a potem ustawicznie błagał: „Musi ją pan uratować, doktorze! Nieprawdaż? Ona nie umrze?…”, zupełnie jak dziecko…

      – Tak, to jednak szczególne.

      – No, przecież to jego żona.

      – Zapewne, ale mnie się zdaje… że jeżeli ktoś ciągle ugania się za inną i jest jakby opętany… można by przypuszczać, że chyba życzy sobie, aby się jej pozbyć.

      – Życzy sobie, aby się jej pozbyć? Co ty wygadujesz?

      Moralne oburzenie, jakie miało się przejawić w tych słowach, nie sprawiło bynajmniej wielkiego wrażenia na Jörgenie. Podniósł się, oparł kolano na stołku, a łokcie na poręczy i spojrzał dziewczynie ostro w oczy.

      – Słuchaj no, Lizo, jeżeli ona umrze, to ja dobrze wiem, kto zostanie żoną młynarza.

      – Ach, wiecznie pleciesz niedorzeczności!

      – Być może… ale co wiem, to wiem i inni także wiedzą, a ty sama najlepiej.

      – No, nie można nigdy przewidzieć, jak się wszystko ułoży – wtrąciła Liza. – Czy tak niechętnie widziałbyś mnie na stanowisku gospodyni?

      – Nie wiem… to inna sprawa. Ale jeżeliby ona żyła albo jeżeliby inna przyszła na jej miejsce, to mogłaby się z tobą pokłócić i wydalić cię.

      – A czy to sprawiłoby ci przykrość, Jörgenie?

      Wypowiedziała to pytanie najczulszym głosem, a mimo zmroku Jörgen zauważył, że spogląda na niego bardzo życzliwie. Już sama myśl, że wydalono by ją z tego domu, zaparła mu niemal oddech w piersi; pod wpływem jej spojrzenia uczuł, że krew uderza mu do głowy.

      – Tak, to byłoby najgorsze z wszystkiego, co mogłoby mnie spotkać – wyjąkał.

      – No, w takim razie możesz być pewny, że gdyby tamta w domu wyzdrowiała, nie potrwa długo, a będę biegać z książeczką służbową.

      Szepnęła te słowa bardzo dobitnym tonem, jak gdyby było niezmiernie ważne przekonać go o konieczności śmierci młynarki. Głos jej drżał, z trudem wypowiadała słowa; wydawała się jakby pełna obaw o to, że odmienne przekonanie parobka może jej zepsuć grę, albo też jakby takie czy inne pragnienie lub prośba mogły powrócić umierającą do życia. Albowiem nie było wykluczone, że zazdrość podsunęła mu takie niedorzeczne pragnienie. Czyż nie brzmiało ono w jego słowach: „Wiem ja dobrze, kto zostanie żoną młynarza”?

      Jörgen zastanowił się przez chwilę.

      – Tak, ale ja mogę zawsze stąd wylecieć, jeżeli się tak młynarzowi spodoba. A to byłoby takim samym złem… dla mnie.

      – Nie, Jörgenie – odpowiedziała Liza, uspokajając go. – Skoro zostanę panią domu, to i ja chyba będę mogła coś powiedzieć i nie może być o tym mowy. Pozostaniesz tutaj, dopóki ci się samemu spodoba, a ja nie przestanę troszczyć się o ciebie. Zdaje mi się, że nam wszystkim będzie tutaj dobrze.

      Ostatnie słowa wypowiedziała, przeciągając nieco i nagle schwyciła Pilatusa, który znowu zaczął ocierać się o nią, podniosła go w górę i jak dziecko przycisnęła do piersi.

      – Może nam być tutaj dobrze wszystkim razem, nieprawdaż Pilatusie?

      Szeptała te słowa na wpół śpiewnym głosem, a kot odpowiadał jej radosnym pomrukiem, wciskając się z niewysłowionym zadowoleniem w gniazdo utworzone z miękkiego łona i ramion kobiety. Wielkie, żółte, demoniczne oczy przeszywały Jörgena. A tuż ponad tym łbem widniała twarz Lizy; wystające kości policzkowe, krótki nos, błyszczące spod górnej wargi zęby i cofnięta w tył broda miały w sobie zawsze coś kociego, co teraz potęgowało się w tym zestawieniu. Co prawda, oczy jej nie były jasne, lecz przeciwnie – bardzo ciemne, a najczęściej prawie pozbawione blasku; w tej chwili jednak, jak zauważył, zapłonęły błyskawicami.

      I Jörgen przypomniał sobie pannę Mettę i Hjalmara, jak stali oboje w nocy w bukowym lesie, a blask myśliwskiego ogniska migotał na uśmiechniętych ustach młodej damy i połyskiwał na brzegu pucharu, do którego wsypywała truciznę.

      Nagle podszedł całkiem blisko ku Lizie.

      – Słuchaj no, a gdybym tak ja miał młyn… taki jak wiatrak kozłowy w Utterslev… czy i w takim razie młynarka musiałaby umierać?

      Zaskoczona tym pytaniem, opuściła nagle ramiona. Pilatus, przywykły do takich nagłych odmian, osunął się na podłogę, otrząsnął się i oddalił o kilka kroków od tych zbyt niespokojnych ludzi.

      – Znowu pleciesz niedorzeczności. Ja nie zabijam jej przecież!

      – Nie, nie! Zastanawiałem się tylko, czy nie wolałabyś być w takim razie gospodynią w moim młynie?

      – Gdybyś miał tylko wiatrak, to wolałabym wybrać raczej młyn holenderski.

      Ta praktyczna uwaga niemal rozbroiła Jörgena.

      – Nie…