Pisali wciąż te same słowa: „morderca”, „wynocha”, „bydło”. Jakbym ja to zrobiła. Czekałam, aż będzie ciemno, i szorowałam drzwi. O trzeciej w nocy rzadko kto się kręcił, a ja nie musiałam wcześnie wstawać. Nadal nie muszę – z wyjątkiem środowych poranków.
Nie wiem, dlaczego wybraliśmy środę. Chyba dlatego, że była moim wolnym dniem, gdy pracowałam w… Nie, lepiej o tym nie myśleć, nie ma sensu, żebym wracała do dawnego życia.
Z ciężkich szarych chmur pada deszcz. To mi pasuje: ludzie mają pochylone głowy albo chowają się pod parasolami. Kiedy otwieram swój, dostrzegam kawałek srebrnej folii w wewnętrznym rogu okna u sąsiadów; leży tam od ponad miesiąca. Czy oni nie wiedzą, że to przynosi pecha? Nie wierzę w takie gadanie, natomiast moja mama była przesądna. Nie stawia się nowych butów na stole. Nie wyprzedza się drugiej osoby na schodach. Gdy umarła, jeszcze długo słyszałam jej głos: „Żebyś tylko nie została samotną matką, Erico! Wiesz, co pomyślą sobie sąsiedzi?”. Albo: „Poszłaś do pracy w supermarkecie, Erico? Spodziewałam się po tobie dużo więcej”. Chyba dobrze, że nie dożyła narodzin mojego Craiga. Miałaby większy powód do zmartwienia niż to, że jestem samotną matką.
Czekam na autobus w deszczu, bo wiatę już dawno temu zniszczyli wandale. Przejeżdżający samochód rozpryskuje kałużę przy krawężniku. Nie pomyślałam, żeby się odsunąć, i mnie ochlapał. Za często bujam w obłokach, muszę się skupić. Mam nieodparte wrażenie, że dzisiejsi kierowcy z upodobaniem obryzgują przechodniów. Staram się nie brać tego do siebie – nie wszyscy wiedzą, kim jestem. Przemokłam na wylot, ale w autobusie ubranie wyschnie. Gdy pada, wszystkie okna są zamknięte i w środku robi się aż za gorąco.
Wreszcie przyjeżdża. Wsiadam i uderza mnie przesycona potem duchota.
– Dworzec aut…
– Funt osiemdziesiąt – rzuca kierowca.
Dlaczego zawsze trafiam na niego? Wyjmuję z portmonetki pieniądze, jedną monetę po drugiej, i powoli kładę na tacce. Kierowca nawet nie odwróci się w moją stronę, tylko patrzy prosto przed siebie.
Autobus rusza, a ja idę dalej, łapiąc się uchwytów. Na moim zwyczajowym miejscu – w drugim rzędzie od końca – ktoś siedzi, więc wybieram jedno ze środkowych, przy zaparowanym oknie. Uśmiecham się na myśl, jak mały Craig rysował wykrzywione buźki na szybie. Serce mi się ściska, gdy przypominam sobie, dokąd jadę. Ruchem ręki zmazuję z szyby tamto wspomnienie. Poza tym lubię patrzeć na świat.
Wyjmuję z torebki czasopismo i próbuję skupić się na artykule. Piszą tam o różnych życiowych sprawach. „Problemy są rzeczą względną”. Nie pamiętam, gdzie to przeczytałam, ale rzeczywiście tak jest. Czytanie o życiu innych ludzi pokrzepia człowieka. Daje poczucie łączności – chociaż na odległość, tak jak na moim forum PrisonConnect, będącym bezpieczną płaszczyzną komunikacji dla ludzi z całego świata, których krewni trafili do więzienia. Ponieważ długo udzielałam się na tym forum, wybrano mnie na moderatora. Nie powiedziałam tego Craigowi – nie podobałoby mu się, że obcy o nim gadają, choć pewnie teraz już się przyzwyczaił.
Autobus staje na światłach. W narożnym budynku widzę witrynę piekarni. Był tam sklep zoologiczny – ze trzydzieści lat temu. Przyglądaliśmy się kotkom i królikom na wystawie, gdy w sobotę rano szliśmy na zakupy do Kwik Save. Craig zawsze się nad nimi użalał. „Mamo, weźmy je do domu – prosił za każdym razem. – To nie w porządku, żeby siedziały tu zamknięte przez cały dzień”.
Jakby wiedział, gdzie on sam trafi. Mrugam, odpędzając wspomnienie.
Kierowca wrzuca luz i czeka, aż ludzie przejdą na drugą stronę.
W tym momencie pada na nią mój wzrok.
Zazwyczaj jej nie wypatruję; od lat jej nie widziałam. Stoi przed kioskiem z gazetami, na deszczu, i patrzy tępo przed siebie. Gillian Sharpe, matka Lucy. Z rodziców tylko ona została w tym mieście. Wiele imion trwale zapisało się w mojej duszy. Była jeszcze druga dziewczyna, Jenna. Ale za nią nie skazano mojego Craiga. To nie ma sensu – często tak myślę – między tymi dwoma wydarzeniami na pewno jest jakiś związek. Dzieli je zaledwie tydzień. Skoro w przypadku Jenny nie obarczyli winą Craiga, dlaczego skazali go z powodu Lucy? Morderca jest gdzieś na wolności. Albo morderczyni. Kto wie, czy to nie kobieta.
Natomiast ja wiem na pewno, że mój syn nikomu nie zrobiłby krzywdy.
Spuszczam wzrok i się rumienię. Nie mogę dłużej przyglądać się Gillian Sharpe, bo zamiast niej widzę jej córkę, ze zdjęcia w gazecie. Zachowałam wszystkie wycinki, ułożyłam po kolei według daty i zaznaczyłam informacje, których potrzebuję, żeby dowieść niewinności Craiga.
Ile lat miałaby dzisiaj Lucy?
Nie, nie, nie, nie.
Szczypię się w nadgarstek tak mocno, że paznokcie niemal przebijają mi skórę.
*
Stoję w kolejce odwiedzających – partnerek, żon, przyjaciółek – nie wiem, kim i czym są. Rozpoznaję je po ubraniach, sylwetkach, ale nie po twarzach. Nigdy nie patrzę im w twarz.
Przed laty, gdy zaczęłam tu przychodzić, burczały coś pod nosem, mówiły o mnie „nadęta baba”, ale to się skończyło. Szybko zdały sobie sprawę, że niczym się od nich nie różnię. Niektóre nawet przyprowadzały dzieci, co łatwo zrozumieć: trzeba utrzymywać kontakt, choćby podczas takich krótkich widzeń. Lecz więzienie to nie miejsce dla dzieci. Na świecie jest tyle zła, że nie muszą stykać się z nim w jego najgorszych przejawach. No, prawie najgorszych.
Strażnik otwiera bramę z wybiciem czternastej, nigdy wcześniej ani później. Pewnie dlatego, że więzienie należy do królowej. Czytałam gdzieś, że na dworze surowo przestrzega się punktualności. Wręczam strażnikowi przepustkę i wpuszczają mnie do środka. Oddaję torebkę, która trafia do schowka. Rozkładam ręce na boki i zostaję przeszukana od stóp do głów. Choć znam strażników, a oni widzieli mnie tyle razy i wiedzą, kim jestem, muszę okazać paszport. To idiotyczne, że w ogóle go posiadam, skoro nie mam szansy wyjechać z kraju. Jest tyle miejsc, które chciałabym zwiedzić, tyle rzeczy, które chciałabym zrobić: na przykład zobaczyć zorzę polarną albo przejechać kabrioletem Route 66, drogę nazywaną matką wszystkich dróg. Siedząc w poczekalni u lekarza, znalazłam kiedyś w „Daily Telegraph” długą listę miejsc, które ludzie chcieliby odwiedzić, ale nie wymieniono tam Krainy Jezior, co – jak stwierdziłam – świadczyło o ich braku wyobraźni.
Zwykle przynoszę Craigowi książkę. Kupuję je na przykościelnym kiermaszu w pobliskim miasteczku. Od miesięcy zapełniam książkami domową biblioteczkę, która stoi na piętrze, na podeście schodów. Mam nadzieję, że po powrocie do domu Craig zajmie się czytaniem i nie przyjdzie mu do głowy zadawać się z nieodpowiednimi ludźmi. Za kratkami na pewno nie zawarł miłych znajomości.
Nie powiem mu, że jadąc tu, widziałam Gillian Sharpe. Kiedy odwiedziłam go pierwszy raz, objął się rękami za głowę i wybuchnął płaczem.
„Jestem niewinny, mamo – powiedział. – Wierzysz mi, prawda?”
„Tak, synku – zapewniłam go. – Oczywiście, że ci wierzę”.
Teraz rzadko to mówi. Jest dotknięty, gdy o tym wspominam. Od tamtej pory znaleźliśmy inne tematy do rozmowy.
Wzywa mnie strażnik. Prowadzi do rozmównicy, gdzie Craig już siedzi przy stole. Gdy mnie widzi, podnosi się z krzesła – na jego twarzy za każdym razem