Do tej pory mogłeś już zauważyć, że piszę „my”. Na uczelniach funkcjonuje powiedzenie, że research is me-search – naukowe analizy to autoanalizy. Wielu uczonych wybiera określony obszar specjalizacji dlatego, że coś w nim współgra z nimi i ich życiem. Badacz siły charakteru dziarsko podnosi się po każdej porażce. Ekspert od traum ma za sobą zagrażające życiu doświadczenie. Badacz ADHD pracuje w gabinecie pełnym chyboczących się stosów papierzysk. Ja zaś nie bez kozery pracuję w owianym legendami Centrum Badania Lęku i Zaburzeń Pokrewnych (Center for Anxiety and Related Disorders, CARD) na Uniwersytecie Bostońskim. Gdyby lęk był religią, CARD byłby jej kościołem macierzystym, a ja wierną wyznawczynią.
Już moje najwcześniejsze wspomnienie ukazuje konstrukcję mego mózgu. Mam trzy latka i jestem w przedszkolu. Odpoczywam wraz z mniej więcej piętnastoma innymi dziećmi na materacach rozłożonych na podłodze. Są wczesne lata osiemdziesiąte. Moja wychowawczyni pani Fish, długich, kasztanowych włosach z przedziałkiem pośrodku, gra na gitarze ciche melodie typu You Are My Sunshine i Hush, Little Baby, by usposobić nas do kilku chwil spokoju. Oto co pamiętam: otwieram oczy i widzę, jak pani Fish pochyla się nad gitarą i wpatruje we mnie z uśmiechem na twarzy. Ewidentnie przygląda mi się już od jakiegoś czasu. „No, jesteś! – mówi. – Dzień dobry, serduszko!”. Siadam, przecieram oczy i w nagłym przypływie adrenaliny uświadamiam sobie, że wszystkie dzieci co do jednego są we mnie wpatrzone. Zamieram jak przysłowiowy zając w świetle reflektorów. Niektóre z nich się śmieją – nie prześmiewczo, jednak dla wrażliwej trzylatki jest to cios w samo serce. Jestem wciąż skołowana po przypadkowym zdrzemnięciu się, przez co upokarzające wrażenie, że to ze mnie się śmieją, jest jeszcze ostrzejsze. Chcę, żeby wszystkie oczy się ode mnie odwróciły, więc zamykam swoje, truchlejąc w ciemnościach pod powiekami.
Moim zdaniem to ciekawe, że właśnie takie jest moje najdawniejsze wspomnienie, a nie, powiedzmy, karmienie kaczek na pobliskim stawie popcornem podbieranym młodszemu bratu czy uświadomienie sobie, że pukanie do drzwi równa się słodyczom, gdy pierwszy raz wybrałam się z misją „psikus albo cukierek”. Mój pełen niepokoju mózg postanawia pamiętać uczucie upokorzenia doznanego ze strony miłej nauczycielki i rozbawionych kolegów po niewinnym przyśnięciu.
A to dopiero początek. Pamiętam, że w pierwszej klasie kładłam się spać z bólem brzucha i przejmującym poczuciem, że „o czymś zapomniałam”, nie dysponując wtedy słownictwem do właściwego określenia tego, że czuję się przytłoczona nieustającym hałasem i rwetesem w szkole. W trzeciej klasie dobrze znałam tabliczkę mnożenia, ale odkładałam wyrecytowanie jej nauczycielce, aż zostałam ostatnia w całej klasie. Gimnazjum – idealne siedlisko paraliżującej nieśmiałości i rozpaczliwej potrzeby rówieśniczej akceptacji – było najgłębszą dziurą w piekle lęku społecznego, ale to nie zaskakuje. W liceum stanęłam na nogi, mając solidne grono przyjaciół i pełniąc kilka funkcji porządkowych, lecz potem przyszedł szok związany z uczelnią. Podczas gdy inni studenci bawili się w najlepsze na osławionym Party na Nagusa i bez oporów toczyli dyskusje z luminarzami nauki na seminariach, ja unikałam kontaktu wzrokowego nawet na tych przyjęciach, na których wszyscy byli w pełni ubrani, a przez cztery lata studiów rękę podniosłam jednocyfrową liczbę razy.
Jednak z biegiem wielu lat i po obronie doktoratu z psychologii klinicznej coś zaczęło się u mnie powoli zmieniać. Dziś nie tylko potrafię się odezwać na zebraniu, ale mogę je nawet poprowadzić. Wydaję uroczyste kolacje, pewnym głosem wygłaszam wykłady w audytorium pełnym słuchaczy i wręcz cieszę się na myśl o tańcach na przyjęciu weselnym. Zanim to się stało, wykonywałam (podobnie jak moi klienci) najróżniejsze żenujące ćwiczenia w ramach praktyk z lęku społecznego: prosiłam o trawę cytrynową w sklepie żelaznym, z premedytacją rozlewałam swoją kawę w zatłoczonym Starbucksie, pytałam o drogę, a potem szłam w przeciwną stronę. Gdy wyjawiam swoją lękliwą przeszłość, spotykam się z wyrazami niedowierzania: „Nigdy bym się nie spodziewał”, „Ale jest pani teraz taka swobodna!”. Dziś rzeczywiście mogę powiedzieć, że dobrze czuję się w swojej skórze, nawet jeśli nie zawsze tak było, i wiem, że ty też tak możesz. Jak do tego doszłam? I jak ty możesz do tego dojść? Odpowiedziami podzielę się na kolejnych stronach.
Oczywiście nadal miewam „swoje momenty”. Dużo wypowiadam się na forum publicznym, jednak pod powiekami pęcznieją mi łzy – czasem subtelnie, a czasem ewidentnie – ilekroć ma mnie słuchać więcej niż kilka osób naraz. Nauczyłam się traktować to jako formę wyciekania lęku. Zanosiłam się płaczem podczas mowy pożegnalnej na pogrzebie mojej babci, co w sumie można uznać za stosowne. Naturalnie czułam wtedy dojmujący smutek, ale przede wszystkimi byłam przerażona wszystkimi wpatrzonymi we mnie oczami. Jednak łzy pociekły mi także na obronie pracy magisterskiej. Stosowne? Niespecjalnie.
Moją piętą achillesową jest znajdowanie się przed kamerą. Dyskretnie usuwam się z kadru, gdy moje dzieci nagrywają telefonem filmik. Nie znoszę FaceTime’a. Gdy na weselu mojego brata ni stąd, ni zowąd wyrosła przede mną kamerzystka i spytała: „Jakie słowa mądrości chciałabyś skierować do nowożeńców?”, musiałam wyglądać jak Struś Pędziwiatr – kółko z biegnących nóg i kłęby kurzu unoszące się spod mojej długiej sukni. Zostawiłam ją z rozdziawioną buzią i brwiami uniesionymi w okolicę linii włosów. To czerwone światełko na kamerze równie dobrze mogłoby być lufą naładowanej strzelby. Ujmijmy to tak: wciąż nad tym pracuję.
Ale to właśnie istota sprawy: można nad tym pracować. Można to zmienić. Możesz czuć się swobodnie w swojej skórze, możesz być swobodny podczas wypowiedzi, swobodny pod spojrzeniem ludzi, swobodny wśród swoich bliźnich. Będzie to coraz łatwiejsze. Lęk w wielkim stopniu jest wyuczony, co znaczy, że można się go też oduczyć. Ponadto do tego, by wyrosnąć z lęku społecznego, nie potrzeba całych dekad ani kończenia studiów doktoranckich. Ja wybrałam stromą drogę, ale właśnie dlatego masz przed sobą teraz tę książkę.
Jak przestać się bać jest dla wszystkich tych z nas – i to bardzo licznych – którzy od czasu do czasu albo praktycznie non stop czują się spętani lękiem społecznym.
Oczywiście są różne poziomy tego spętania. Lęk społeczny rozlewa się w szerokie spektrum. Pierwszym i najpowszechniej spotykanym przejawem tego lęku są drobne potknięcia towarzyskie. Nawet najzgrabniejsi z nas miewają czasem swoje wpadki, po których czują się niezręcznie. Mam tu na myśli takie sytuacje jak wtedy, gdy odpowiadamy: „Nawzajem” kelnerowi, który mówi nam: „Smacznego”. Albo gdy niechcący łapiemy pełną garścią kobiecą pierś podczas powitalnego uścisku. Albo gdy wylewnie żegnamy się ze znajomym, by chwilę później zorientować się, że idziemy w tę samą stronę. Udało mi się zrobić każdą z tych rzeczy kilkakrotnie. Takie chwile sprawiają, że kurczymy się w sobie, ale są nieuniknione. Poza tym nadają się potem na materiał do anegdotek i żartów.
Następnym poziomem jest to, co często zwie się nieśmiałością. Nazywam to powszednim lękiem społecznym. Jeśli słowo „nieśmiały” trąciło w tobie czułą nutę, książka ta jest dla ciebie. Jakże wielu z nas rozpoznaje w tym siebie: na imprezach kurczowo trzymamy się partnera czy znajomych; jemy lunch przy swoim biurku; nie podnosimy ręki, nawet jeśli znamy odpowiedź. Wszyscy nie znosimy pewnych rzeczy: kurtuazyjnych rozmów o niczym, jechania windą z szefem, poproszenia osoby siedzącej na fotelu obok, by zechciała kontynuować rozmowę telefoniczną na zewnątrz kina. Zostawieni samym sobie lub będąc w gronie kilku dobrze znanych nam osób, mamy się świetnie, jednak serce zaczyna nam łomotać, gdy obracają się ku nam wszystkie oczy w sali konferencyjnej; nagle tracimy zdolność obliczenia napiwku, gdy znajomi przyglądają się nam, kończąc swoje drinki; pocimy się i dostajemy wypieków na twarzy, próbując zaparkować