W ciągu godziny Jennifer co trochę styka się z kolejnymi nowościami. Najpierw Cynthia prezentuje zabawę nowymi zabawkami, podczas gdy Jennifer, która zdecydowała się zostać na kolanach u mamy, przygląda się temu wielkimi oczami. Cynthia nakrywa do stołu i bardzo wytwornie podaje na niby jedzenie dwóm lalkom.
– A oto twoja jajecznica, kochana! Czy życzysz sobie do niej tost? A może jabłuszko?
Przygarnia trzy pluszaki i udaje, że zaczęło padać.
– Ojej – wykrzykuje – mam nadzieję, że nie przemokniecie, przyjaciele!
Trzymając wysoko uniesioną dłoń, marszczy brwi i zadziera głowę, jakby gniewała się na nieposłusznie zachmurzone niebo. Naciąga na siebie oraz na pluszaki dziecinny pledzik, chroniąc wszystkich przed przemoczeniem.
Przez cały ten czas Jennifer przygląda się poważnie, ani na chwilę nie odwracając wzroku. Jej oczy wodzą za każdym ruchem Cynthii, jak gąbka wchłaniając scenki śniadania i ulewy. Ciało dziewczynki pozostaje nieruchome, ale czuje się, że gdzieś w głębi niej obracają się trybiki. Wrze ogromna aktywność, ale w całości wewnętrzna.
Potem zadanie się zmienia. Cynthia przedstawia Jennifer nową osobę, znajomą doktorantkę, która zaprasza dziewczynkę do zabawy, kusząc ją tablicą i różową układanką. Jennifer waha się przez długą chwilę, a w końcu prowadzi ze sobą mamę, wciąż mając ją na wyciągnięcie ręki, gdy sprawdza, gdzie pasują poszczególne elementy układanki.
Wreszcie nadchodzi czas na ostatnie zadanie. Zostaje odsłonięta tajemnicza kotara i oczom Jennifer ukazuje się nowy obiekt – ukoronowanie całego eksperymentu – półmetrowej wielkości robot z puszek po napojach, z rękoma z zabawkowych sprężyn slinky i głową przystrojoną lampkami choinkowymi. Jennifer jest zaintrygowana, ale czujna. Cynthia zachęca ją, żeby podeszła bliżej.
– Spójrz, robot ma światełka na głowie. Śmieszne, prawda? – mówi. – Można je włączać i wyłączać tym przyciskiem.
Ośmielona Jennifer wyciąga rączkę i wciska przycisk. Lampki rozbłyskują i dziewczynka uśmiecha się. Włącza je i wyłącza wiele razy, zachwycona efektem. A wtedy nagle robot zaczyna mówić.
– Cześć! – odzywa się nagrany męski głos. – Chcesz się ze mną pobawić? Popatrz mi w oczy, one też się zapalają.
Jennifer natychmiast odskakuje. Cynthia zachęca ją, by znów nacisnęła przełącznik, ale dziewczynka pozostaje już nieufna. Wypuściła się na trochę z kręgu matczynego bezpieczeństwa, lecz teraz weń wraca.
W sumie Cynthia odegra te sceny 117 razy. Będzie podawać jajecznicę, udawać ulewę i przedstawiać robota 117 dzieciom. Z tej grupy mniej więcej jedna trzecia maluchów zachowa się tak jak Jennifer. Ale inna jedna trzecia zaprezentuje się zupełnie inaczej – te dzieci wpadną jak burza do pokoju zabaw i natychmiast zaczną po nim buszować. Gdy się „rozpada”, wejdą razem z Cynthią i pluszakami pod pled. Przy układance będą gadać jak najęte z drugą doktorantką, a potem będą piszczeć z zachwytu, kiedy robot zacznie mówić. W grupie 117 dzieci Cynthia będzie świadkiem ostrożności i odwagi, nieśmiałości i towarzyskości, jin i jang.
Co konkretnie Cynthia zobaczyła w zachowaniu Jennifer? Kiedy w 1984 roku opublikowała wyniki swego badania w prestiżowym piśmie „Child Development”, w świecie nauki zadebiutował termin „hamowanie behawioralne” – skłonność do wycofywania się z nieznanych sytuacji, otoczenia, towarzystwa. Dzisiaj hamowanie behawioralne jest zdefiniowaną cechą osobowości, której sednem jest stopień ostrożności wykazywanej przez człowieka w zetknięciu z nowymi osobami, miejscami czy zdarzeniami.
Oczywiście hamowanie behawioralne nie dotyczy tylko dwulatków. W przypadku każdego organizmu – od bakterii, przez jaszczurkę, do Jennifer, mnie czy ciebie – który styka się z czymś nowym (nowym otoczeniem, nowym źródłem pożywienia, ofertą pracy, nieznajomą panią z różową układanką), hamowanie behawioralne każe się zatrzymać i zastanowić. Sprawia, że się rozglądamy, zanim wykonamy skok. Ma chronić nas przed ryzykiem.
Ewolucja pielęgnuje hamowanie behawioralne, bo o ile jest ono odpowiednio przycinane, pomaga nam zadbać o swoje bezpieczeństwo. To samo tyczy się świadomości społecznej. Dlatego nawet jeśli sam lęk społeczny nie jest przyjemny ani użyteczny, jego korzenie jak najbardziej takie są.
Powiem nawet więcej. Sam lęk społeczny, w niewielkich dozach, też jest użyteczny. Cóż takiego może nam zapewnić? W szerokiej perspektywie ewolucji widać, że niemało. Ludzie są stworzeniami społecznymi. W odróżnieniu od, powiedzmy, tygrysów czy niedźwiedzi zostaliśmy przystosowani do życia w grupie. W epoce łowiectwa i zbieractwa byliśmy uzależnieni od grupy pod względem żywności, schronienia, wody i wytwarzania narzędzi. Trzeba było całej społeczności nie tylko do tego, by wychować dziecko, ale wręcz by utrzymać każdego jej członka przy życiu, co sprawiało, że grupa mogła się odtwarzać i trwać przez wieki. Dlatego zasadniczą wagę miały unikanie konfliktów oraz bycie postrzeganym jako pożyteczny. Sposobami na utrwalenie swojej dobrej pozycji były rzetelna praca, nawiązywanie przyjaźni i zjednywanie sobie sympatii. Pomagała w tym niewielka dawka lęku społecznego dzięki dwóm zjawiskom.
Pierwszym zjawiskiem, które umożliwia lęk społeczny, jest harmonia grupowa. Jesteśmy zaprogramowani na uświadamianie sobie ocen ze strony innych, ponieważ pewna minimalna doza lęku społecznego podtrzymuje spójność grupy, a spójna grupa, która unika czaso- i energochłonnych konfliktów wewnętrznych, działa elastyczniej i skuteczniej niż taka trawiona wewnętrznymi walkami. Z biegiem czasu harmonijna grupa wygra rywalizację z innymi, bardziej rozdrobnionymi zbiorowościami. Dlatego gładka współpraca z innymi jest mądrzejszą strategią ewolucyjną niż pozwolenie, by całej społeczności ciążył jeden kretyn.
Drugim zjawiskiem, które wnosi lęk społeczny, jest bezpieczeństwo indywidualne. Bo co się dzieje, jeśli to ty jesteś tym kretynem? Możemy to nazwać ostracyzmem, banicją, wygnaniem. Bez względu na określenie, odcinanie się od jednostek, które stanowiły zagrożenie dla z trudem wypracowanej harmonii grupowej, było metodą stosowaną na przestrzeni wieków, kultur i przez wiele gatunków (na was patrzę, szympansy, lwy, wilki).
U zarania ludzkości banicja oznaczała pewną śmierć. Na przykład w Biblii znajdujemy wiele historii, które kończą się karą wydalenia, odseparowania winowajcy „od swego ludu”. Zdanie kogoś na samotną walkę z szakalami stanowiło najwyższą karę. Cóż więc może być przydatniejszego niż układ kognitywny w mózgu, który będzie nas chronił przed wystawieniem za drzwi?
Obecnie funkcję banicji najłatwiej jest zaobserwować na przykładzie zamkniętych, silnie zżytych społeczności, w których występuje wyraźne rozróżnienie na „nas” i „resztę”. Amisze nazywają to shunning (dosł. omijaniem). Jeśli zawiniłeś i jesteś „omijany”, ustają z tobą wszelkie kontakty, dopóki nie przyznasz się do zbłądzenia. Inni nie będą siadali z tobą do stołu ani rozmawiali. Jak podsumowuje to pewien lider Amiszów w reportażu stacji PBS pt. Shunned, „jeśli odcinamy się od posłuszeństwa, odcinamy się od swojej zbiorowości”.
Jednak stosowanie banicji współcześnie absolutnie nie ogranicza się do sfery tradycjonalistycznych religii. Jest ona całkowicie oficjalnie praktykowana w sporcie: Pete Rose2, Donald Sterling3. Nieoficjalnie zdarza się w polityce: Anthony Weiner4, John Edwards5. Jest zasądzana w biznesie: Jeffrey Skilling6, Bernie Madoff7. Ponadto nawet dzisiaj, w dobie powszechnej dostępności wody pitnej i zakupów spożywczych przez internet, wciąż potrzebujemy, by grupa zapewniała nam konieczne nienamacalne wartości: wspólnotę i miłość.
Skoro