Joel oparł się o biurko sekretarki, bo zrobiło mu się słabo. Zamknął oczy, wziął głęboki oddech i słuchał dalej. Florry poinformowała go, że właśnie rozmawiała ze Stellą, która nie przyjęła tego dobrze. Zajęła się nią pielęgniarka w gabinecie rektora. Pete, dodała, przekazał jej dokładne instrukcje na piśmie, z których wynikało, że Joel i Stella mają pozostać na swoich uczelniach i nie wracać do Clanton aż do odwołania. Powinni spędzić Święto Dziękczynienia ze swoimi znajomymi, jak najdalej od hrabstwa Ford. I jeśli skontaktują się z nimi reporterzy, śledczy, policja i w ogóle ktokolwiek, nie wolno im puścić pary z gęby. Ani słowa o ich ojcu i rodzinie. Ani słowa, kropka. Na koniec Florry powiedziała, że bardzo go kocha, że napisze mu zaraz długi list i żałuje, że nie może być razem z nim w tej strasznej chwili.
Joel bez słowa odłożył słuchawkę i wyszedł z budynku. Przez jakiś czas włóczył się bez celu po kampusie, aż zobaczył schowaną za krzewami pustą ławkę. Usiadł na niej i powstrzymując cisnące się do oczu łzy, starał się odnaleźć w sobie stoicyzm, którego uczył go ojciec. Biedna Stella, pomyślał. Była tak samo nadpobudliwa i emocjonalna jak ich matka i wiedział, że jest teraz kompletnie rozbita.
Przerażony i zszokowany, patrzył na opadające z drzew liście. Nagle ogarnęło go pragnienie, by natychmiast wrócić do domu. Mógł wsiąść w pociąg, dojechać do Clanton jeszcze przed zmrokiem i dowiedzieć się wszystkiego na miejscu. Po chwili jednak ta myśl umknęła i zaczął się zastanawiać, czy w ogóle tam kiedyś wróci. Wielebny Bell był utalentowanym i popularnym pastorem i w tym momencie ludzie na pewno nie odnosili się do Banningów z sympatią. Zresztą ojciec stanowczo zabronił jemu i siostrze wracać do domu. Dwudziestoletni Joel nie pamiętał, by kiedykolwiek sprzeciwił się ojcu. Z wiekiem nauczył się z nim kulturalnie nie zgadzać, ale nigdy nie okazałby nieposłuszeństwa. Ojciec był dumnym żołnierzem, zwolennikiem surowej dyscypliny, który niewiele mówił i cieszył się dużym autorytetem.
Było po prostu niemożliwe, by ktoś taki mógł popełnić morderstwo.
Rozdział 4
W budynku sądu, a także w sąsiadujących z nim przy placu sklepach i biurach urzędowanie kończono w dni powszednie o piątej. O tej godzinie wszystkie drzwi były już zazwyczaj pozamykane, światła pogaszone, a chodniki opustoszałe. Tego dnia jednak mieszkańcy miasta pozostali tam dłużej, licząc, że pojawią się nowe fakty lub plotki na temat zabójstwa. Od dziewiątej rano nie mówiło się o niczym innym. Wstrząśnięci ludzie najpierw przekazywali sobie wiadomość o tym, co się stało, a potem uzupełniali ją o kolejne szczegóły. Stali, chyląc z szacunkiem głowy, kiedy stary Magargel objechał plac karawanem, w którym można było dostrzec zarys okrytego czarną tkaniną ciała. Niektórzy wchodzili nawet do kościoła metodystów i brali tam udział w czuwaniu i modłach, a potem wracali na plac, przynosząc zapierające dech w piersiach doniesienia z pierwszej linii frontu. Baptyści, prezbiterianie i zielonoświątkowcy byli w gorszej sytuacji, bo nie mogli się pochwalić bliskimi związkami ze sprawcą i jego ofiarą. Za to metodyści znaleźli się w centrum uwagi i każdy z nich opisywał łączące go z bohaterami dramatu relacje, które w miarę jak mijał dzień, stawały się coraz bliższe. Tego dnia kościół metodystów w Clanton miał więcej wiernych niż kiedykolwiek wcześniej.
Większość mieszkańców Clanton, a ściślej mówiąc, większość białych, czuła się zdradzona. Dexter cieszył się wielkim szacunkiem i popularnością. Pete Banning był postacią niemal mityczną. To, że jeden zabił drugiego, kompletnie nie miało sensu, więc boleśnie dotknęło prawie wszystkich. Motywy do tego stopnia wymykały się zrozumieniu, że trudno było na ich temat spekulować.
Co wcale nie znaczyło, że tego nie próbowano; plotek i tym razem nie brakowało. Mówiono, że już nazajutrz Banning stanie przed obliczem sądu i że odmawia wszelkich wyjaśnień. Że jego obrońca złoży wniosek o umorzenie postępowania z powodu niepoczytalności sprawcy. Że John Wilbanks nie przegrał w swojej karierze ani jednego procesu i tego też nie przegra. Że sędzia Oswalt przyjaźnił się z Banningami, a może raczej z Dexterem Bellem. Że proces zostanie przeniesiony do Tupelo. Że z Pete’em coś było nie tak już od zakończenia wojny. Że Jackie Bell jest pod działaniem środków uspokajających. Że jej dzieci są zdruzgotane. Że Pete zastawi swoją ziemię i już jutro wyjdzie za kaucją.
Nie chcąc na nikogo się natknąć, Florry zaparkowała w bocznej uliczce i ruszyła szybkim krokiem do kancelarii. John Wilbanks został po godzinach i czekał na nią na pierwszym piętrze.
* * *
W 1946 roku w hrabstwie Ford było dwunastu adwokatów i połowa z nich pracowała w firmie Wilbanks & Wilbanks. Cała szóstka była ze sobą spokrewniona. Od ponad stu lat rodzina Wilbanksów grała pierwsze skrzypce w miejscowej adwokaturze, polityce, bankowości, nieruchomościach i rolnictwie. John i jego brat Russell studiowali prawo na północy i kierowali kancelarią, która prowadziła chyba większość cywilnych spraw w hrabstwie. Kolejny brat był prezesem największego banku w hrabstwie, a także właścicielem kilku firm. Kuzyn miał osiemset hektarów ziemi. Inny kuzyn zajmował się nieruchomościami i był ambitnym członkiem stanowej izby reprezentantów. Krążyły plotki, że raz na rok, w pierwszym tygodniu stycznia, rodzina potajemnie się spotyka, liczy zyski i dzieli pieniądze. Podobno było ich niemało.
Florry znała Johna Wilbanksa od szkoły średniej, ale była od niego trzy lata starsza. Jego kancelaria od zawsze zajmowała się obsługą prawną Banningów, która do tej pory nie nastręczała wielu problemów. Dość trudna okazała się sprawa wyekspediowania Lizy do szpitala psychiatrycznego, ale John dyskretnie pociągnął za właściwe sznurki i wszystko odbyło się zgodnie z planem. W podobny sposób John i jego brat zamietli pod dywan kwestię dawnego rozwodu Florry, po którym w archiwach hrabstwa nie zostało prawie żadnego śladu.
Wilbanks uściskał ją mocno na powitanie i ruszyli razem na piętro, do jego wielkiego, najbardziej reprezentacyjnego w mieście gabinetu, z tarasem i widokiem na budynek sądu. Na ścianach wisiały posępne portrety zmarłych przodków. Śmierć była wszędzie. John wskazał elegancką skórzaną sofę i Florry usiadła.
– Byłem u niego – oznajmił, zapalając krótkie czarne cygaro. – Nie był zbyt rozmowny. W gruncie rzeczy nic mi nie powiedział.
– Ale o czym, na litość boską, John? – zapytała Florry ze łzami w oczach.
– Niech mnie diabli, jeśli wiem. Niczego nie przeczuwałaś?
– Oczywiście, że nie. Znasz Pete’a. Nie mówi dużo, zwłaszcza o sprawach prywatnych. Pogada z tobą chwilę o dzieciakach, a potem, jak wszyscy plantatorzy, o pogodzie, o cenie ziarna i innych głupotach. Ale nie wyciągniesz z niego nic osobistego. A o czymś tak okropnym jak to… nie… nigdy nie powiedziałby słowa.
John zaciągnął się cygarem i wypuścił pod sufit obłok błękitnego dymu.
– Więc nie wiesz, o co w tym wszystkim chodzi?
Florry otarła oczy chusteczką.
– Jestem