Powyższych informacji nie przekazano rodzinom. Krewni nie mieli również świadomości, że zdjęte z ciał ubrania i próbki organów wewnętrznych prokurator odesłał do laboratorium, aby specjaliści przebadali je na obecność promieniowania. Wynik był pozytywny. Podwyższoną radioaktywność wykryto na ubraniach wspomnianej już Ludmiły i Aleksandra, którego zwłoki znaleziono kilka metrów od martwej dziewczyny.
Przecierający oczy ze zdumienia czytelnicy zapoznawali się z kolejnymi kulisami śledztwa. Iwanow opisał dramatyczne okoliczności, w jakich ofiary tragedii walczyły o życie: „Wyobraźcie sobie pień drzewa o grubości około pięćdziesięciu do sześćdziesięciu centymetrów. Wspinali się nań, aby łamać gałęzie do ogniska, które udało im się rozpalić. Na korze pozostały (uwierzcie mi, że boję się o tym pisać) zamarznięte fragmenty wyszarpanych tkanek mięśni ud, krew i strzępki ubrań”3. Wyjaśnił, że zamknął dochodzenie pod naciskiem lokalnych władz partyjnych. Twierdził, że partia zabroniła mu kontynuować śledztwo, zaś Afanasij Jesztokin osobiście wydał polecenie utajnienia dokumentów oraz oddania ich służbom specjalnym. Sugerował, że tragedia na Przełęczy Diatłowa była przedmiotem zainteresowania wielu polityków, między innymi Nikity Chruszczowa, którego o sprawie poinformował Andriej Kirilenko.
Podkreślał, że przerwanie dochodzenia nie było suwerenną decyzją, ale koniecznością podporządkowania się presji władz i przełożonych. „Taki wówczas panował porządek w naszym kraju i to nie my byliśmy odpowiedzialni za jego wprowadzenie” – napisał. Do pokrzywdzonych skierował słowa: „Przepraszam rodziny ofiar. […] Próbowałem zrobić wszystko, co tylko mogłem. Niestety, w naszym kraju działała, jak ją nazywają prawnicy, »niezwyciężona siła«. Jej pokonanie staje się możliwe dopiero teraz”4.
Przez kolejnych siedem lat Iwanow zajmował się śledztwem, które zmuszony był porzucić. Liczył, że przemiany polityczne wywołane pierestrojką i rozpadem ZSRR umożliwią wznowienie dochodzenia. W jego ojczyźnie wiele się zmieniło. Choćby to, że Swierdłowsk od nowa przemianowano na Jekaterynburg, gdyż poprzednią nazwę, utworzoną od nazwiska Jakowa Swierdłowa, organizatora mordu rodziny carskiej, uznano za zbyt kontrowersyjną. Pojawiły się wolne wybory i wolna prasa.
Iwanow współpracował z dziennikarzami, starając się nagłośnić sprawę. Córce wyjawił, że materiał dowodowy w postaci klisz fotograficznych wykradł z akt śledczych i trzyma w swoim mieszkaniu. Pisał, do kogo się dało, zdeterminowany do tego stopnia, że wysłał list z prośbą o pomoc nawet do Borysa Jelcyna. Niestety, zmarł, nie doczekawszy odpowiedzi. Podobnie było z listami rodziców tragicznie zmarłych turystów. Pełne rozpaczliwych błagań o wyjaśnienie okoliczności śmierci dzieci napływały przez długie lata zarówno do organów partyjnych, jak i do zatrudniającej Iwanowa prokuratury.
Publikacja prokuratora wywołała gwałtowny wzrost zainteresowania tragedią. Dziś w Rosji badaniem jej okoliczności zajmuje się blisko osiemnaście tysięcy osób skupionych w internetowych społecznościach oraz wokół Fundacji Pamięci Grupy Diatłowa prowadzonej przez Jurija Kuncewicza. Napisano na ten temat kilkanaście książek, nakręcono liczne filmy dokumentalne, przygotowano tysiące artykułów. Na Uniwersytecie Uralskim[2] w każdą rocznicę wydarzenia odbywa się konferencja poświęcona pamięci ofiar.
W Polsce temat podjęło wielu dziennikarzy i blogerów, a dramat uczestników wyprawy stał się inspiracją do stworzenia gry komputerowej. Zainteresował również media w Stanach Zjednoczonych, co zaowocowało licznymi artykułami, książkami i filmem fabularnym. Internauci i dziennikarze sformułowali ponad siedemdziesiąt hipotez dotyczących przyczyn śmierci turystów. Jurij Kuncewicz, prezes Fundacji Pamięci Grupy Diatłowa, jest posiadaczem obszernego archiwum publikacji i dokumentów, w których opisano blisko setkę domniemanych scenariuszy wydarzenia.
W 1990 roku Iwanow pragnął przede wszystkim przykuć uwagę czytelników. Chciał, aby ludzie zaczęli mówić o tragedii, interesować się kulisami śledztwa. Ten cel niewątpliwie osiągnął. Dzięki niemu wydarzenia na Przełęczy Diatłowa doczekały się miana jednej z największych zagadek XX wieku.
Niestety – paradoksalnie – artykuł Iwanowa utrudnił pracę dziennikarzom śledczym, którzy chcieli dotrzeć do akt sprawy. Wpadli do archiwów jak burza i… zderzyli się z twardą niczym kamień, wszechmocną pięścią biurokracji. Dokumenty nie były jawne. Teoretycznie zostały utajnione na dwadzieścia pięć lat, praktycznie na pięćdziesiąt. Do 28 maja 2009 roku tylko nieliczni zapoznali się z wybranymi materiałami, po przebyciu niezwykle skomplikowanej drogi formalnej: składania podań, wyjaśnień, oświadczeń i skompletowania plików specjalnych zezwoleń. Nikt nie wiedział, jakim kryteriom podlega wydawanie zgody. Zasady zmieniały się jak w kalejdoskopie. Wielu osobom odmówiono wglądu.
Sprawie kryminalnej prowadzonej przez prokuratora Iwanowa nie nadano sygnatury. Tym samym akta również jej nie miały. Nie wiadomo było, jak wypełniać oficjalne druki, a przede wszystkim, co wpisać w rubryce „sygnatura akt”. Może zostawić ją pustą? Nie. Niekompletne wnioski odrzucano automatycznie. Wpisać inną sygnaturę? Nie, ponieważ byłoby to jednoznaczne z otrzymaniem innych akt. Może zamieścić wyjaśnienie? Nie. Rubryka „sygnatura akt” jest przewidziana wyłącznie dla sygnatury, pod rygorem automatycznego odrzucenia wniosku. To może dołączyć do formularza krótkie pismo z wyjaśnieniem, dlaczego rubryka jest pusta? Nie, ponieważ urzędnik państwowy czyta wyjaśnienia załączone tylko do poprawnie wypełnionych formularzy.
W wielu archiwach ZSRR interesantów traktowano jak intruzów, wyraźnie dając im do zrozumienia, że nie są mile widziani. Pracownicy urzędowali w biurach wyglądających tak, jak gdyby czas zatrzymał się w nich dekady temu. Stukali palcami w długie regulaminy i ciężko wzdychali. „Jesteście dziennikarzami śledczymi? Ech… Będziecie pisać wielką książkę o Przełęczy Diatłowa? Eeech… A nie umiecie wypisać formularza wielkości spodeczka? Eeeeech…”.
Po lekturze artykułu prokuratora Iwanowa lawinowy wzrost liczby zainteresowanych spowodował, że procedury zaostrzono jeszcze bardziej. Przez długie lata dziennikarze i badacze tragedii nie mieli swobodnego wglądu do akt dochodzenia. Tym samym nie mogli sprawdzić kwestii, która intrygowała ich najbardziej: czy Iwanow napisał prawdę? Jeśli nie, sprawę należałoby potraktować jak kuriozum rodzące kolejne wątpliwości: co chciał osiągnąć i czemu służył ten dziwaczny zabieg, jawnie prowokujący polityków z pierwszych stron gazet?
Młodsze pokolenie dziennikarzy ćwierć wieku po publikacji nie mogło nadziwić się zupełnie innej sprawie. Dlaczego prokurator udostępnił tak ważne informacje i jednocześnie zamieścił przeprosiny w jednym artykule, któremu nadał niezbyt fortunny tytuł Tajna ogiennych szarow [Tajemnica ognistych kul]? Czy można potraktować poważnie tekst rozpoczynający się od akapitu o latających spodkach, który, najdelikatniej mówiąc, sugeruje, że jego autor ma nierówno pod sufitem? Jak to się stało, że po tak idiotycznym preludium prokurator najspokojniej w świecie racjonalnie omawia ważne dla jego rodaków wydarzenia historyczne i kulisy śledztwa?
Szybko ustalono, że publikacja Iwanowa wpisywała się w ogólny trend w czasach pierestrojki. W ówczesnej prasie aż roiło się od latających talerzy, gdyż z niepojętych przyczyn w kraju pełnym problemów ludzie postanowili nie dostrzegać żadnego z nich. Zamiast tego ekscytowali się strachem przed nieistniejącymi zagrożeniami nie z tego świata. Cóż, czytelnicy wszystkich gazet uwielbiali takie historie i to od nich rozpoczynali lekturę. Z tego powodu artykuły najsprytniejszych publicystów otwierał temat „na topie”, a kiedy już przykuł uwagę, porzucano niedorzeczny wątek i przechodzono do meritum. Na przykład do kwestii gospodarczych czy zmian politycznych. Rosyjscy dziennikarze pracujący w redakcjach w 1990 roku zgodnie zapewniali, że na miejscu Iwanowa zrobiliby dokładnie tak samo. Gdyby we wstępie padło: „Jestem prokuratorem, mam do przekazania ważne informacje, proszę o uwagę”, prawdopodobnie mało kto zainteresowałby się dalszym ciągiem. W takim stylu