Słowik. Kristin Hannah. Читать онлайн. Newlib. NEWLIB.NET

Автор: Kristin Hannah
Издательство: PDW
Серия:
Жанр произведения: Контркультура
Год издания: 0
isbn: 9788380313729
Скачать книгу
się do niej, gdy miała szesnaście lat i przyjechała do niego w ciąży i zakochana… a została siarczyście spoliczkowana i nazwana bezwstydnicą. I jak Antoine silnie odepchnął ojca i oznajmił: „Zamierzam ożenić się z Vianne”.

      I odpowiedzią taty: „Doskonale, to ją bierz. Możesz mieć też jej dom. Ale będziesz musiał zabrać także jej rozwrzeszczaną siostrę”.

      Vianne zamknęła oczy. Nie cierpiała o tym myśleć, przez lata odsuwała od siebie te wspomnienia i praktycznie się ich pozbyła. Teraz jednak wróciły z całą mocą. Postąpiła z Isabelle tak, jak ich ojciec postąpił z nimi. Tego najbardziej żałowała.

      Obecny czas jednak nie sprzyjał naprawianiu szkód.

      Teraz musiała uczynić wszystko, co w jej mocy, by chronić Sophie, nim Antoine wróci do domu. I to Isabelle będzie musiała wbić sobie do głowy.

      Westchnąwszy, zeszła na dół, żeby dokończyć kolację.

      Zupa ziemniaczana bulgotała nieco zbyt gwałtownie, więc zdjęła pokrywkę i postawiła garnek na mniejszej fajerce.

      – Madame? Jak pani poczuwanie?

      Wzdrygnęła się na dźwięk jego głosu. Kiedy zdążył tu wejść? Zaczerpnęła tchu i przygładziła włosy. Jego francuski był naprawdę fatalny. Użył oczywiście nieodpowiedniego wyrażenia.

      – Dziękuję.

      – Pachnie wybornie – pochwalił, podchodząc bliżej.

      Odłożyła drewnianą chochlę na podstawkę.

      – Czy mogę zobaczyć, co pani gotuje?

      – Ależ proszę – odrzekła, udając tak jak on, że nadal ma tu coś do powiedzenia. – To zwykła zupa ziemniaczana.

      – Moja żona, niestety, nie jest zbyt dobrą kucharką.

      Stał teraz tuż za nią, tak jak stawał Antoine; głodny mężczyzna zaglądający łakomie do garnka.

      – Jest pan żonaty – zagadnęła, dziwnie tym uspokojona, choć nie potrafiłaby powiedzieć dlaczego.

      – I dziecko wkrótce będzie. Planujemy nazwać je Wilhelm, choć mnie wtedy tam nie będzie, więc oczywiście matka zdecyduje.

      To było takie… ludzkie. Vianne lekko obróciła głowę, by na niego zerknąć. Był niemal jej wzrostu, i to ją speszyło, bo patrząc mu prosto w oczy, poczuła się jakoś bezbronna.

      – Z boską pomocą wszyscy szybko wrócimy do domu – powiedział.

      On też tego chce, pomyślała z ulgą.

      – Jest pora kolacji, panie kapitanie. Przyłączy się pan do nas?

      – Będę zaszczycony. Choć, co miło pewnie będzie pani usłyszeć, przez większość wieczorów będę pracował do późna i jadał kolację z kolegami. Będę też często wyjeżdżał. Moja obecność nie będzie dla pani uciążliwa.

      Vianne zostawiła go w kuchni i zaniosła sztućce do jadalni, gdzie omal nie zderzyła się z Isabelle.

      – Nie powinnaś z nim przebywać sam na sam – syknęła gniewnie siostra.

      – Chyba pani nie sądzi, że mógłbym korzystać z waszej gościnności, a potem was skrzywdzić? – rzekł kapitan, wchodząc do pokoju. – Przyniosłem paniom wino. Czarujące sancerre.

      – Przyniósł nam pan wino – powtórzyła Isabelle głucho.

      – Jak każdy uprzejmy gość.

      Vianne miała złe przeczucia, lecz nie mogła nic zrobić, aby powstrzymać Isabelle przed wypaleniem:

      – Słyszał pan może o Tours, panie kapitanie? Gdzie wasze samoloty strzelały do niewinnych kobiet i dzieci, które nie miały dokąd uciekać, i zrzucały na nas bomby?

      – Nas? – powtórzył, poważniejąc.

      – Byłam tam. Widzi pan chyba ślady na mojej twarzy.

      – Ach – bąknął Niemiec. – To musiało być bardzo nieprzyjemne.

      Isabelle skamieniała. Zielone oczy zapłonęły ogniem nienawiści.

      – Nieprzyjemne… – wycedziła.

      – Pamiętaj o Sophie – upomniała ją Vianne równym, wypranym z emocji tonem.

      Isabelle zacisnęła wargi, po czym rozciągnęła je w sztucznym uśmiechu.

      – Proszę, panie kapitanie, wskażę panu pańskie miejsce.

      Po raz pierwszy od co najmniej godziny Vianne odetchnęła z ulgą. Powoli ruszyła do kuchni, żeby nalać zupę na talerze.

      W milczeniu podała kolację. Atmosfera przy stole była ciężka jak ołów, sprawiając, że wszyscy czuli się niezręcznie, a nerwy Vianne napinały się do ostateczności. Słońce z wolna zachodziło, nadając niebu za oknami czerwonawy kolor.

      – Może trochę wina, panienko? – Beck zwrócił się do Isabelle, unosząc wyczekująco butelkę z rekomendowanym sancerre.

      – Skoro zwykłe francuskie rodziny nie mogą sobie pozwolić na jego picie, panie kapitanie, to jak miałoby mnie smakować?

      – Łyczek z pewnością by…

      Isabelle skończyła zupę i wstała od stołu.

      – Proszę mi wybaczyć, ale skręca mnie w żołądku.

      – Mnie też – dołączyła Sophie i z nisko zwieszoną głową podążyła za ciotką z jadalni jak szczeniak za przewodnikiem stada.

      Vianne siedziała sztywno z łyżką uniesioną nad talerzem. Zostawiły ją samą z tym człowiekiem.

      Ledwie była w stanie oddychać. Ostrożnie oparła łyżkę o brzeg talerza i otarła usta serwetką.

      – Proszę wybaczyć mojej siostrze, panie kapitanie. Jest impulsywna i krnąbrna.

      – Moja córka jest taka sama. Spodziewamy się po niej samych kłopotów, gdy podrośnie.

      To tak zaskoczyło Vianne, że aż zwrócila się ku niemu.

      – Ma pan córkę?

      – Giselę – odrzekł z uśmiechem. – Ma sześć lat, a matka już nie potrafi jej nakłonić do najprostszych obowiązków, na przykład mycia zębów. Woli budować zamki, niż czytać książki – westchnął.

      Ta familiarność ją krępowała. Usiłowała wymyślić odpowiedź, lecz była nazbyt spięta. Zanurzyła więc łyżkę w zupie i znów zaczęła jeść.

      Kolacja zdawała się ciągnąć w nieskończoność, milczenie ciążyło jej jak kamienna płyta. Toteż ledwie z ust gościa padło uprzejme: „Dziękuję, kolacja była pyszna”, zerwała się i zaczęła sprzątać ze stołu.

      Na szczęście nie poszedł za nią do kuchni. Został przy stole, popijając przyniesione wino, które, jak wiedziała, smakowało jesienią – gruszkami i jabłkami.

      Kiedy skończyła myć naczynia i je wycierać, zapadł już wieczór. Wyszła przed dom i stanęła pod rozgwieżdżonym niebem, aby nieco ochłonąć. Na szczycie kamiennego muru poruszył się jakiś cień, prawdopodobnie kot.

      Za plecami usłyszała kroki i trzask zapałki, a zaraz potem doleciał ją zapach siarki.

      Cofnęła się cicho, pragnąc wtopić się w cień. Jeśli będzie dostatecznie zwinna i cicha, być może zdoła wemknąć się do domu tylnymi drzwiami, nie ściągając na siebie jego uwagi.