Mój pierwszy raz w Australii – zachwycało mnie wszystko. Perth
Było tego dnia chyba około zera. Gdy jechałem na lotnisko, padał śnieg. Prawie się spóźniłem na samolot. Ale nie ma tego złego… Posadzili mnie w klasie biznes, bo w turystycznej zabrakło miejsc. LOT latał wtedy jeszcze do Bangkoku. Miałem szczęście, ponieważ nasz samolot prowadził kapitan Jerzy Makula, wielokrotny mistrz świata w akrobacji szybowcowej. Miałem nagrać rozmowę z panem kapitanem dla polskich stacji radiowych w Australii. Byłem bardzo przejęty, bo rozmawialiśmy w kokpicie. Do kokpitu zostałem też zaproszony na lądowanie w Bangkoku. Potem powiedziałem sobie: nigdy więcej takich doświadczeń. Widać, jak samolot zniża się do lądowania i już nie ma odwrotu – zaraz walnie o ziemię. Takie miałem wrażenie. Nie walnął, wylądował bardzo precyzyjnie.
Niebo jest tak wysoko, a powietrze pachnie zupełnie inaczej…
Z Bangkoku leciałem do Singapuru. Trzy godziny czekania i lot do Perth. Qantasem. Ostatni etap podróży trwał niecałe pięć godzin. Na lotnisku czekali na mnie Andrzej i Leszek z polonijnego radia. Usiedliśmy na kawę. Była 4 rano. Kiedy wyszedłem z lotniska, zobaczyłem błękitne niebo. Tam był środek lata. Kilka godzin później temperatura podskoczyła do 30 stopni Celsjusza. Mój organizm odmówił współpracy. Zasypiałem natychmiast, gdy tylko usiadłem… Ponad 60 stopni różnicy w ciągu kilku dni! To było zabójcze, nawet dla Niedźwiedzia. Ale niebo było tak wysoko, powietrze pachniało inaczej. Cudownie… Byłem w wymarzonej Australii!
W samolocie ułożyłem moją listę przebojów (układam ją od 1975 roku) na sobotę 7 stycznia.
1. Like Jesus to a Child – George Michael
2. Get over it – Eagles/Greenhouse – America
3. Secret/Inside of me – Madonna
4. High Hopes – Pink Floyd
5. Change we Must – Jon Anderson
OSADA ŁOWCÓW WIELORYBÓW
Grey to mała osada dziwnych domków prawie na plaży. Kiedyś należały do łowców wielorybów, a teraz są lokalną atrakcją. Bez prądu, ale z bieżącą wodą.
W naszym domku za nieczynną lodówką mieszkał waran. Jakoś musiałem do niego przywyknąć. Spędziłem tam dwie noce. Ale było warto, bo okolica niezwykła, a widoki na plaży…
Ten „samolot” na kolejnym zdjęciu stojący na samochodzie to ja. Jeździłem terenówką po plaży, rozbryzgując słoną wodę. Cudowne uczucie. Wolność… Dookoła tylko natura i my. Żadnej konkurencji, z nikim nie muszę się ścigać.
Surfingowy drogowskaz, Grey
Po całym dniu takich widoków jeszcze zachód słońca na wydmach. Piasek był różowy. Naprawdę, nie bujam. Na kolację zapasy przywiezione z Perth. Potem lampka wina, ja pisałem w sieci, z laptopa sączyła się muzyka. Najczęściej Anna Maria Jopek & Pat Metheny, bo Piraci to uwielbiają.
Takiego domku na plaży w Grey nie można po prostu kupić, chyba że poprzedni właściciel chce się go pozbyć. W domku Adama gościło wielu naszych rodaków. Widać to po zostawionych gadżetach i wpisach na drzwiach nieczynnej lodówki.
Na plaży w Grey
DRZEWO TRAWIASTE
Blackboy. Tak się potocznie mówi na te drzewa, ponieważ mają czarną korę. Inna nazwa to grasstree, czyli drzewo trawiaste. Po polsku nazywa się żółtak, bo ma żółtą żywicę. Aborygeni nazywają je kaurna. Widziałem je w różnych miejscach kontynentu, ale taki las blackboyów spotkałem tylko w Australii Zachodniej, tuż przed 1 listopada, kiedy jechaliśmy z Piratami z Perth do Grey. Te drzewa rosną około dwóch i pół centymetra rocznie. A zatem niektóre mają 600 lat… Jak widać, jedno nawet „posiwiało”, czyli zrobiło się rude.
Pień tego drzewa ma podobną fakturę jak szyszka. W niektórych pióropuszach kryje się mnóstwo ślimaków. Wygląda to tak, jakby drzewo przed chwilą wyszło z morza, z muszelkami na zielonych pręcikach. Kolejna „ikona Australii”.
Gaj drzew trawiastych, okolice Grey
Inną „ikonę” kupiłem kiedyś w Sydney. Buty Blundstone’a. Takie robociarskie, ale kiedy założyła je Elle Macpherson, znana modelka australijska, każdy na świecie chciał je mieć. Ja kupiłem je dlatego, że są wygodne i mocne, moje przetrwały w niezmienionym stanie co najmniej dziesięć lat. Niestety ostatnio sparciała gumowa podeszwa. Kosztowały około 100 dolarów. Wyczytałem ostatnio, że w 2007 roku firma przeniosła produkcję z Tasmanii i Nowej Zelandii do Indii i Tajlandii. All Things Must Pass…
„Posiwiałe” drzewa trawiaste, okolice Grey
WIEŻYCZKI NA PUSTYNI
Kiedy Gunia i Piracki powiedzieli, że tym razem lecimy do Australii Zachodniej, nie bardzo wiedziałem, czego oczekiwać. Niby znałem już Perth.
– Ale… ja bym wolał Uluru, Kings Canyon, Tasmanię!
– Nie – powiedziała Gunia. – Tam już byłeś.
Miała rację. To była jedna z najwspanialszych moich podróży. Zobaczyłem jeden z cudów świata. Pustynia Pinnacles na terenie Parku Narodowego Nambung. Pinnacles to wieżyczki. Setki, tysiące kamiennych wieżyczek na pustyni. Obezwładniający upał i niesamowity kolor tego miejsca. Nie mogłem się napatrzeć. To była „sesja poranna”. Następnie wróciliśmy do pobliskiego miasteczka na lunch. Kiedy natknąłem się na kawiarenkę internetową, wiedziałem, że muszę znaleźć choć chwilę, żeby napisać coś na moim blogu. Gunia powiedziała: „Masz pół godziny!”.
Pinnacles
Miejsce tworzone przez naturę przez dwa miliony lat wygląda jak nie z tej ziemi. Odpadłem… Piraci też, choć widzieli tu więcej ode mnie. Zamykam oczy – to chyba musi być sen. Otwieram – kamienie stoją nadal. Trudno stamtąd wyjechać. Zaraz tam wracamy, późnym popołudniem. Pewnie będzie jeszcze piękniej.
Niektórzy mają głupie skojarzenia… Pinnacles
Pustynia Pinnacles
Dziś 30 października, premiera nowego albumu The Eagles, a ja na końcu świata nie mam szansy wejść do sklepu z płytami. Coś za coś!
To wracam na pustynię i serdecznie pozdrawiam.
Znowu pojechaliśmy do Pinnacles. I było jeszcze piękniej. Spaleni słońcem